— Nie.
– Żal mi go. I jednocześnie mu zazdroszczę. Przeżył takie życie, jakiego ja nigdy nie przeżyję. Wielu innych też. Ale mimo wszystko już przeżył.
— Dlaczego właściwie „przeżył”? — spytał Galcew. — Po prostu przestał latać.
— Ptak, który przestał latać… — Soroczyński zamilkł. — Czas desantowców już minął — oświadczył nieoczekiwanie.
— Bzdura — odparł spokojnie Galcew.
Sidorow usłyszał, że Soroczyński się poruszył.
— To nie bzdura — powiedział. — Weź na przykład jajo! Będą je produkować setkami i zrzucać na nieznane i niebezpieczne planety. I każde jajo zbuduje tam laboratorium, rakietodrom i statek. Stworzy kopalnie. Będzie łowić i badać twoje nematocydy. A desantowcy będą tylko odczytywać informacje i zbierać śmietankę.
— Bzdura — powtórzył Galcew. — Laboratoria, kopalnie… a hermetyczna kopuła na sześć osób?
— Co kopuła?
— Pod nią będzie sześć osób.
— Wszystko jedno — oznajmił uparcie Soroczyński. — Wszystko jedno, to i tak koniec desantowców. Kopuła z ludźmi to tylko początek. Najpierw będą wysyłać automatyczne statki, które zrzucą jaja, a ludzie przyjdą na gotowe…
Zaczął mówić o perspektywach embriomechaniki, cytując znany wykład Fischera. Dużo się o tym mówi, pomyślał Sidorow. I to wszystko prawda. Ale gdy przeprowadzano próby z pierwszymi statkami-automatami, też dużo się mówiło o tym, że astronauci będą tylko zbierać śmietankę. A gdy Akimow i Sermus uruchomili pierwszy system cyberzwiadowców, Sidorow nawet chciał odejść z kosmosu. To było trzydzieści lat temu i od tej pory nieraz miał okazję skakać w piekło za pokiereszowanymi cyberami i robić to, czego nie mogły zrobić one… Nowicjusz, pomyślał o Soroczyńskim. I gaduła niemożliwa.
Gdy Galcew po raz czwarty powtórzył „bzdura”, Sidorow wyszedł z maszyny. Na jego widok Soroczyński zamilkł i zerwał się.
W rękach miał połowę niedojrzałego arbuza ze sterczącym z niego nożem. Galcew nadal siedział ze skrzyżowanymi nogami.
— Chce pan arbuza, Michaile Albertowiczu? — spytał Soroczyński.
Sidorow pokręcił głową, wsunął ręce w kieszenie i zaczął patrzeć na wzgórze. Gasły czerwone odbłyski na polerowanej powierzchni jaja, szybko zapadał zmierzch. Z mgły nagle wyłoniła się jasna gwiazda, sunąc powoli po ciemnoniebieskim niebie.
— Satelita-Osiem — rzekł Galcew.
— Nie — poprawił pewnym tonem Soroczyński. — To Satelita Siedemnaście. Albo nie, to Satelita-Zwierciadło.
Sidorow, który wiedział, że to Satelita-Osiem, westchnął i poszedł w stronę pagórka. Miał już powyżej uszu Soroczyńskiego, poza tym należało sprawdzić kamery.
Wracając, zobaczył ogień. Niezmordowany Soroczyński rozpalił ognisko i teraz stał w malowniczej pozie, machając rękami.
— Cel to tylko środek — usłyszał Sidorow. — Szczęście nie w samym szczęściu, lecz w pogoni za szczęściem…
— Już to gdzieś czytałem — powiedział Galcew.
Ja też, pomyślał Sidorow. I to nieraz. Może by tak kazać Soroczyńskiemu iść spać? Popatrzył na zegarek. Świecące się wskazówki pokazywały północ. Było absolutnie ciemno.
Jajo pękło o drugiej pięćdziesiąt trzy. Noc była bezksiężycowa. Sidorow drzemał, siedząc przy ognisku, odwrócony do ognia prawym bokiem. Obok kiwał się sennie Galcew. Po drugiej stronie ogniska Soroczyński czytał gazetę szeleszcząc stronami. Wtedy właśnie jajo pękło. Rozległ się ostry, przenikliwy trzask, kojarzący się z odgłosem, jaki wydaje wytłaczarka, wypluwając gotowy element. Szczyt wzgórza na krótko rozbłysnął pomarańczowym światłem. Sidorow spojrzał na zegarek i wstał. Szczyt wyraźnie oddzielał się od gwiaździstego nieba. Gdy oczy, oślepione ogniem, przywykły już do ciemności, zobaczył mnóstwo słabych, czerwonawych ogników, powoli przemieszczających się wzdłuż miejsca, w którym znajdowało się jajo.
— Zaczęło się — powiedział złowieszczym szeptem Soroczyński. — Zaczęło się! Witia, zbudź się, zaczęło się…!
— Może wreszcie przestaniesz gadać? — szepnął Galcew.
Z nich trzech tylko Sidorow wiedział, co się dzieje na wzgórzu. Przez pierwsze dziesięć godzin po przebudzeniu mechanozarodnik dostrajał się do otoczenia. Gdy ten proces został zakończony, zarodnik zaczynał się rozwijać. To, czego nie wykorzystywał do rozwoju, szło na przeróbkę i umocnienie roboczych organów — efektorów. Potem rozwój doszedł do powłoki. Powłoka pękła i zarodnik zaczął oswajać podłoże.
Ogników było coraz więcej i poruszały się coraz szybciej. Dało się słyszeć brzęczenie i ostry zgrzyt — to efektory wgryzały się w glebę i mełły na pył kawałki tum. Od wzgórza oddzieliły się i popłynęły w rozgwieżdżone niebo kłęby lśniącego dymu. Nierówny, drżący odblask na sekundę oświetlił dziwne, ciężkie kształty, po czym wszystko znowu się skryło.
— Podejdziemy bliżej? — spytał Soroczyński.
Sidorow nie odpowiedział. Nagle przypomniał sobie prowadzony kilka lat temu eksperyment z pierwszym mechanozarodnikiem, modelem jaja. Wtedy jeszcze miał bardzo słabe pojęcie o embriomechanice. W przestronnym pawilonie obok instytutu umieszczono zarodnik — siedemnaście skrzynek, przypominających szafy pancerne, ustawionych wzdłuż ścian plus ogromna sterta cementu na środku. W cemencie ukryto system efektorowy i digestalny. Fischer machnął ręką i ktoś wcisnął włącznik. Przesiedzieli w pawilonie do późnego wieczoru, zapominając o całym świecie. Sterta cementu powoli tajała, a do wieczora z pary i dymu wyłoniły się zarysy standardowego, litoplastowego trzypokojowego domku, z ogrzewaniem parowym i autonomicznym zasilaniem elektrycznym. Wyglądał zupełnie tak, jak produkowany przez fabryki, tylko w łazience został ceramiczny sześcian — „żołądek” — skomplikowane połączenia efektorów. Fischer obejrzał domek, dotknął nogą efektorów i powiedział:
— Chyba już wystarczy tego chałupnictwa. Trzeba robić jajo.
Wtedy wypowiedziano to słowo po raz pierwszy. Potem było wiele pracy, sporo sukcesów i bardzo dużo porażek. Zarodnik uczył się przystosowywać do gwałtownych zmian w otoczeniu, uczył się autonaprawy. Uczył się rozwijania w domy, koparki, rakiety, umiejętności nierozbijania się przy spadaniu w przepaść i przetrwania w płynnym metalu, uczył się nie bać zera absolutnego… To dobrze, pomyślał Sidorow, mimo wszystko to dobrze, że zostałem na Ziemi.
Na szczycie wzgórza kłęby świecącego dymu wzbijały się coraz wyżej, trzask, skrzypienie i brzęczenie zlały się w jeden hałas. Błądzące czerwone ogniki tworzyły łańcuchy, zlewające się w ruchome linie. Nad nimi płonęła różowa łuna. Można już było wypatrzyć ogromny przedmiot, kołyszący się niczym łódka na falach.
Sidorow znowu spojrzał na zegarek. Była za pięć czwarta.
Najwidoczniej lawa i tuf okazały się sprzyjającym materiałem: kopuła rosła znacznie szybciej niż na cemencie. Ciekawe, co będzie dalej. Mechanizm nadbudowuje kopułę od wierzchołka po brzegi, a przy tym efektory wchodzą coraz głębiej w pagórek. Żeby kopuła nie znalazła się pod ziemią, zarodnik będzie musiał się zatroszczyć albo o palowe podpórki, albo o przesunięcie kopuły dalej od jamy, którą wyryły efektory. Sidorow wyobraził sobie rozpalone do białości brzegi kopuły, do których łopatki efektorów dolepiają coraz to nowe części ciągliwego rozgrzanego litoplastu.
Na minutę szczyt pagórka zatonął się w ciemnościach; łoskot zamilkł, dało się słyszeć tylko słabe brzęczenie. Zarodnik przestrajał pracę systemu energetycznego.
Читать дальше