Borys Strugacki - Bezsilni tego swiata
Здесь есть возможность читать онлайн «Borys Strugacki - Bezsilni tego swiata» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Город: Warszawa, Год выпуска: 2004, Издательство: Amber, Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Bezsilni tego swiata
- Автор:
- Издательство:Amber
- Жанр:
- Год:2004
- Город:Warszawa
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:3 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 60
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Bezsilni tego swiata: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Bezsilni tego swiata»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Bezsilni tego swiata — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Bezsilni tego swiata», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
To był fragment jakiegoś znanego wiersza, wyjątkowo niezdarnie zniekształcony. Płaski dowcip i absolutnie nie na miejscu. W dodatku wygłoszono go z tak nagłą i bynajmniej nie żartobliwą wyniosłością, a Chan Awtandiłowicz stał się nagle taki majestatyczny i niedostępny, że Wadim, sam się sobie dziwiąc, wewnętrznie zadygotał i stwierdził na swojej twarzy pojawienie się ohydnego, przypochlebnego uśmiechu. Od razu przypomniał sobie Puszkina: „Do diabła, poczułem podłość we wszystkich żyłach” — i żeby pokonać ten nagły i wstydliwy urok, powiedział z reklamowym patosem:
— „Swobodny oddech! Szybko i na długo!”
Ale Chan Awtandiłowicz najwyraźniej nie oglądał telewizji i nie zrozumiał tego idiotycznego sloganu. Uniósł pytająco swoje tragiczne brwi, jakby spodziewał się jakiejś kontynuacji albo wyjaśnienia, ale nie doczekał się i powtórzył:
— Co to dla pana za różnica, Wadimie Daniłowiczu? Niech mi pan lepiej powie, jakie pan ma plany. Zastanawiał się pan, co będzie pan teraz robił?
To było dobre pytanie, ponieważ Wadim, rzecz jasna, nad niczym takim się nie zastanawiał. I nie miał zamiaru się zastanawiać. Teraz chciał tylko zrozumieć, kto złożył to zamówienie i po co. Absolutnie bezsensowne, idiotyczne, ale jakże naturalne pragnienie.
— A dlaczego w ogóle miałbym się nad tym zastanawiać? — zapytał z rozdrażnieniem.
— A dlatego — rzekł Chan Awtandiłowicz dobitnie — że stał się pan teraz w pewnym stopniu początkiem procesu ewolucji.
— No to co?
— Właściwe nic… tyle że będzie pan musiał bardziej uważać.
Czytałem gdzieś, że ewolucja niszczy przyczyny, które ją zrodziły…
— Ja też to czytałem — powiedział powoli Wadim. — I też „gdzieś”…
Nieoczekiwanie rozległ się dzwonek telefonu. Obaj drgnęli, a Wadim mimochodem odnotował, że gość tylko udaje swobodę, a tak naprawdę jest spięty, jakby przez cały czas spodziewał się czegoś nieprzyjemnego. Podniósł słuchawkę.
— Słucham.
— Mówi Andriej — powiedział Starchoborec. — Jest u ciebie?
— Tak… ale właściwie kto?
— Gdzie siedzicie? W pokoju?
— Tak.
— A może w kuchni.
— Nie, w dużym. A co?
— A nic. Pytam na wszelki wypadek — wyjaśnił niezrozumiale Starchoborec. — Najważniejsze, żebyś nie stchórzył — dodał. — Trzymaj się jeszcze przez pięć minut, zaraz będziemy.
— Jacy „my”? — zapytał Wadim, ale Nieustraszony już się rozłączył. Wadim odłożył słuchawkę, wzruszył ramionami i wyjaśnił gościowi: — Jakiś dziwny telefon. Chyba chłopcy zaraz przyjdą… — powiedział jakby przepraszająco, ale gość opacznie to zrozumiał i zaczął się zbierać.
— Ależ oczywiście, oczywiście… — wstał pospiesznie. — Przepraszam, zasiedziałem się, a przecież chciałem tylko wyrazić swój zachwyt… A przy okazji… — sięgnął ręką za pazuchę, coś chwycił, potem jakby zmienił zdanie, zaczerwienił się, w końcu jednak wyjął i położył na środku stołu plik dolarów w banderoli. — Tylko bardzo proszę, niech pan nie traktuje tego jak… — w tym momencie wykrzywił się ze zgrozą, jakby ktoś go uderzył albo jakby zobaczył coś potwornego. — Co to?! — wykrzyknął, cofając się gwałtownie i zasłaniając stołem.
Wadim obejrzał się i też zerwał się z miejsca. Dał się słyszeć jakby znikąd nieprzyjemny, chrzęszczący szelest; od strony sypialni leciało w ich stronę czarne, pasiaste stworzenie, ogromne jak płynąca w powietrzu meduza, wielkości, jak zdawało się Wadimowi, dłoni. Widać było wiszące nieruchomo, jakby sparaliżowane łapki; podłużne, pasiaste ciało dygotało, a nad nim, niczym śruba helikoptera, wirowało przezroczyste, szeleszczące migotanie. To był gigantyczny owad. Tygrysi szerszeń. Zeszłego lata gniazdo pojawiło się nagle nad balkonem i trzeba było prowadzić najprawdziwszą wojnę z tymi potworami wielkości palca — nieustraszonymi i niebezpiecznymi jak latająca żmija.
— A niech mnie — wyszeptał Wadim, cofając się odruchowo. Szerszeń już leciał nad stołem, kierując się prosto na Chana Awtandiłowicza, jakby w niego celował, powolny, groźny i nieuchronny. Wadim nawet nie zdążył pomyśleć o ewentualnych konsekwencjach ani porządnie się przestraszyć, tylko z determinacją palnął go ręką.
Trafił — wrażenie było takie, jakby uderzył w stertę suchych liści — i szerszeń upadł na stół, prosto na paczkę pieniędzy i rozpłaszczył się na niej, rozkraczając łapy. Pasiasty brzuszek nadal się poruszał, błoniaste żółtawe skrzydełka drżały bezsilnie. Był potwornie, nienaturalnie wielki, długości środkowego palca. Wadim nigdy takich nie widział, nie przypuszczał nawet, że istnieją.
— Dziękuję — powiedział Chan zdrętwiałymi wargami i od razu dodał z rozpaczą w głosie: — Jeszcze jeden! O Boże…
Z sypialni już płynął, bucząc, następny — jeszcze większy, jeszcze straszniejszy i na pozór jeszcze bardziej niebezpieczny. Ale ten leciał z wyraźnym trudem, niczym postrzelony bombowiec, ledwie sunący do ojczystego lotniska. Oczywiście nie ciągnął się za nim ogon tłustego dymu, ale to był ten sam mechaniczny wysiłek, jakaś niemoc, niepewność, jakby leciał na oślep, nie rozumiejąc, dokąd i po co leci. „Helikoptery to dusze zniszczonych czołgów”, przypomniał sobie Wadim ni z tego, ni z owego. Ten gigantyczny, ale słaby konający bombowiec też zdawał się czyjąś duszą — jakiegoś podziemnego, jadowitego potwora, i to bynajmniej nie nieśmiertelną a przeciwnie, umierającą w locie. Ostatkiem sił dotarł do stołu i wylądował nieopodal pierwszego, dwadzieścia centymetrów dalej, ale w odróżnieniu od swojego poprzednika już się nie ruszał — opadł na serwetę i leżał nieruchomy i bezsilny, jakby rozdeptany.
Chan Awtandiłowicz już był w przedpokoju. Spanikowany, gorączkowo wkładał kurtkę, nie mogąc trafić w rękawy, szary na twarzy, z nagle zauważalną wielodniową czarną szczeciną. Jego wargi poruszały się przez cały czas, mamrotał niezrozumiale, coś jakby: „To już drugi raz…” i „to nie przypadek… ktoś mi grozi…” (a może „wygłupia się”?) Wadim pomógł mu włożyć kurtkę, otrzepał beret z kropelek wody i podał go. Nic z tego wszystkiego nie rozumiał, cała ta historia z szerszeniami była kompletnie fantasmagoryczna. (Gdzie one były do tej pory? Pod łóżkiem? Za kanapą? W bieliźniarce?) A już zupełnie niezrozumiałe było to przerażenie, niemal nieprzyzwoite, które targnęło jego smutnym gościem. Teraz nie było w nim już żadnego smutku, żadnej godności. Jedynie niewytłumaczalna, patologiczna panika…
W tym momencie zadźwięczał dzwonek przy drzwiach i niemal jednocześnie ktoś uderzył w te drzwi pięścią. Dały się słyszeć podniecone i nieprzyjemne głosy, trzy albo cztery, męskie i chyba obce.
— O Boże! — wykrzyknął Chan Awtandiłowicz. — Przecież oni się tam pozabijają!
Otworzył na oścież drzwi wyjściowe. Na klatce schodowej, w śmierdzącym półmroku rozjaśnionym jedynie żyrandolem z przedpokoju, pojawiły się znajome twarze: Andriej Nieustraszony (wyniosły i pogardliwy, wykrzykujący krótkie przekleństwa), Jura Wariograf (z torbą wiktuałów w objęciach, rumiany jak jabłuszko, również przeklinający) i Siemion (ze swoim szarym jeżem, zaczynającym się już od brwi, i — do diabła! — z najprawdziwszym pistoletem w ręku!) Wszyscy wrzeszczeli na siebie wzajemnie i jedyne, co można było zrozumieć, to straszne, wulgarne przekleństwa.
Chan Awtandiłowicz przeistoczył się — błyskawicznie i nie do poznania. Nie tracąc nawet sekundy, skoczył do przodu i stanął pomiędzy nimi, rozkładając ręce.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Bezsilni tego swiata»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Bezsilni tego swiata» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Bezsilni tego swiata» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.