Borys Strugacki - Bezsilni tego swiata
Здесь есть возможность читать онлайн «Borys Strugacki - Bezsilni tego swiata» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Город: Warszawa, Год выпуска: 2004, Издательство: Amber, Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Bezsilni tego swiata
- Автор:
- Издательство:Amber
- Жанр:
- Год:2004
- Город:Warszawa
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:3 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 60
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Bezsilni tego swiata: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Bezsilni tego swiata»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Bezsilni tego swiata — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Bezsilni tego swiata», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
— A skąd on wie, że ty jesteś En-pe-prez? — zapytał nagle Andriej i tym razem został zrozumiany natychmiast, chociaż wydawałoby się, że rozmawiali już o czymś innym.
— Sam się dziwię — przyznał się En-pe-prez. — Skądś wie. On w ogóle wszystko wie.
— Ale ty mu nie mówiłeś?
— Oczywiście, że nie. Po co? I kiedy? W sumie rozmawiał ze mną dwa razy: jak się u niego zatrudniałem i gdy wysyłał mnie w delegację…
— W jaką delegację?
— No, żebym ochraniał naszego Profesora.
— Aa…
— A przecież nie do końca do niego przeszedłem — wyjaśnił En-pe-prez, wyjmując jednak z lodówki nową puszkę. — To znaczy, do tego kandydata. Tylko na okres wyborów.
— No i co, ciężko?
— Nie. Normalnie. Powiedziałby nawet, że to małe piwo. Komu on potrzebny, na jaką cholerę?
— Podobno ranking w ostatnich czasach poszedł ostro w górę zauważył jakby mimochodem Andriej.
— Ta, podobno. Dziś rano dzwoniłem do sztabu, tam wszyscy aż pieją z zachwytu. Dziwne… czemu tak nagle?
— Pojęcia nie mam — skłamał Andriej, który pewne pojęcie na ten temat jednak miał.
— Zresztą, co za różnica? Nie mogę się doczekać, kiedy ta cała bzdura wreszcie się skończy i wrócę do chłopaków. Sprzykrzyło mi się. Ta brygada Profesora… wszyscy jacyś tacy nerwowo chorzy. Miotają się bez sensu.
— A czego się spodziewałeś? To wielka polityka.
— Aha, wielka — mruknął En-pe-prez. — Większa niż wysokie drzewo. To co, napijesz się jeszcze piwa? Czy będziesz trzymał tę pustą puszkę drugą godzinę?
— Dziękuję, nie trzeba. I tak mi dobrze.
— Boisz się przytyć?
— Nie. W ogóle niczego się nie boję, co, być może, obiło ci się o uszy.
— Obiło, obiło… Ochroniarz byłby z ciebie żaden.
— A to dlaczego?
— A to dlatego — powiedział pouczająco En-pe-prez, otwierając kolejną puszkę — że prawdziwy ochroniarz powinien bać się wszystkiego. Tylko wtedy będzie z niego jaki taki pożytek. Jakaś baba w tłumie przegląda się w lusterku, żeby pomalować usta, a ty od razu wzdrygasz się i wzmagasz czujność.
— Też mi robota! I przez cały dzień tak się wzdrygasz?
— Jasne. Jak kto głupi. Ale oczywiście nie możesz tego dać po sobie poznać. Musisz wyglądać jak egipski sfinks. „Kamienny tyłek…”
Zaśmiał się, ale niewesoło. Jego twarz nagle się postarzała, oczy znieruchomiały.
— Jakiś facet z psem krzywo na ciebie popatrzy… — zamilkł, sam sobie przerywając, a potem wymamrotał: — Wiesz, zadzwonię tam jeszcze raz. — Wyciągnął z tylnej kieszeni komórkę i nacisnął klawisz. — Poczułem jakiś niepokój… — Czyżby się usprawiedliwiał? Sam nie wiem, dlaczego… Tola, to ty? Tak, ja. No i co tam u was? Dokładnie? Już opijacie? Nie za wcześnie?
Pytam, czy nie za wcześnie zaczęliście? Tak? No to chwała Bogu… Dobra… Dobra, mówię… Do jutra. Świętują! — Wyjaśnił Andriejowi i wyraźnie poweselał. — Świętują, koryfeusze! Ale czy nie za wcześnie?
Rozdział 10
Niedziela
Finał
Stał w kuchni przed otwartą lodówką, jadł kanapkę z jajecznicą i zastanawiał się, co by tu jeszcze z tej lodówki wyjąć. Za oknem delikatny śnieg padał jakby bez przekonania, panowały cisza i spokój. Nie myślał o niczym. Dzisiaj było mu lekko i dobrze, nic nie zaprzątało mu głowy. Wymacał w sobie lekką i ciepłą, delikatną i puszystą pustkę i nic prócz tej pustki. Być może po raz pierwszy w ciągu ostatnich sześciu miesięcy.
Wyspał się i teraz z przyjemnością pomyślał, że zacznie doprowadzać do porządku rozgromiony pokój, który już wczoraj w znacznym stopniu wysprzątał, ale ciągle niedostatecznie, absolutnie niedostatecznie. Pokój nadal budził w pamięci stary slogan reklamowy: „Tak wygląda pod mikroskopem trudna do wywabienia plama”. Skorzystam z okazji, pomyślał wesoło, i ustawię książki w konkretnym porządku: dzieła zebrane oddzielnie, beletrystyka oddzielnie, i to w porządku alfabetycznym, literatura faktu oddzielnie, na regale po lewej…
Rozległ się dzwonek do drzwi (odruchowo spojrzał na dziadkowy zegar z kukułką, była dokładnie dwunasta): dzyyń, dzyyń, dzyń-dzyń-dzyń — widać przyszedł któryś z dziadków. Najprawdopodobniej Matwiej ze swoim skupionym, wycelowanym w rozmówcę nosem i zastygłym raz na zawsze udręczonym współczuciem na pociągłej twarzy. Trzeba go od razu wysłać po żarcie. Najważniejsze to nie pozwolić człowiekowi ochłonąć, a w domu nie ma nawet chleba…
Ale okazało się, że to wcale nie Matwiej: na progu stał jakiś kompletnie obcy człowiek w berecie i patrzył na niego spod tragicznych brwi tragicznie czarnymi, nieruchomymi oczami. A za nim, za jego plecami, w wiecznym półmroku klatki schodowej majaczyli jeszcze jacyś ludzie. Widząc ich, ale jeszcze nie poznając, dopiero odnotowując ich obecność, Wadim stracił oddech i wszystko, co wczoraj się w nim uspokoiło, uleżało, stało się bezpowrotną przeszłością, znowu spęczniało i wybuchło, niczym bomba, która wpadła do starego bagna. Chyba w momencie tego strasznego wybuchu oślepł na chwilę, zrozumiał, kim są ci ludzie (tak jak pies rozumie pewne rzeczy bez słów, bez nazwisk, bez nazw) i wtedy człowiek w berecie powiedział:
— Dzień dobry, Wadimie Daniłowiczu. Zajrzałem do pana dosłownie na kilka minut. Pozwoli pan, że wejdę?
Wadim posłusznie cofnął się do przedpokoju, człowiek z tragicznymi brwiami ruszył do przodu, po drodze zdejmując beret, a za nim wyszło z mroku tamtych dwóch — z przodu szedł elegancki mężczyzna w skórzanym płaszczu do pięt, arystokratycznie blady, do obrzydzenia znajomy, z lakierowanym wskaźnikiem — laseczką w prawej ręce. Wadim powiedział ochryple:
— Nie. Tego nie chce. Nie pozwalam!
Człowiek z beretem od razu (wcale nie zdziwiony i bardzo uprzejmie) poprosił arystokratycznie eleganckiego:
— Eraście Bonifatjewiczu, proszę, niech pan zostanie na zewnątrz. Ty, Siemion, również. Ja tylko na chwilę. Pozwoli pan, że się rozbiorę? — zwrócił się do Wadima.
— Tak — powiedział Wadim, czując w gardle gorycz ostrej nienawiści. — Tak, oczywiście. Nienawiść odpłynęła tak samo nagle, jak się pojawiła, ale myśli i uczucia nadal miotały się
bezładnie. To ten (nie miał wątpliwości!), to właśnie ten człowiek dręczył go, szarpał, straszył — przeraził go do hańby, do krwawej biegunki! — przez ostatnie pół roku. To nie był nawet człowiek, to zwierzę, potwór moralny, bydlę, drań bez odruchów etycznych. Należało go od razu uderzyć. Kopnąć w kolano. Splunąć mu w twarz. Ale zamiast tego Wadim — nie wiadomo dlaczego, w absolutnie niewytłumaczalny sposób, wbrew naturze, na przekór rozumowi i logice — poczuł do tego człowieka serdeczną sympatię, czuły rezonans oraz, z jakiegoś powodu, współczucie. Wiedział (skąd?), że ten człowiek sam znalazł się teraz w męczącym rozdarciu, że jest moralnie chory i potrzebuje zwykłego, ludzkiego współczucia, i chciałby to współczucie jakoś wyrazić…
Na przykład pomóc mu się rozebrać. Wadim wziął od niego lekką futrzaną kurtką i powiesił na wieszaku, a czarny mefistofelesowski beret z kropelkami stopionych śnieżynek położył na stoliczku przed lustrem.
— Niech pan wejdzie — zaproponował z całą serdecznością, na jaką było go stać, i zaprowadził gościa do pokoju, choć początkowo chciał do kuchni, dokąd zaprosiłby każdego znajomego. Ale ten człowiek nie był jego znajomym. Był bardzo sympatyczny, wyraźnie potrzebujący duchowego ciepła czy nawet pomocy, ale na pewno nie był swój. Obcy. Absolutnie postronny. A Wadim nie potrafił tak od razu, bez jakiegokolwiek przygotowania, bez żadnego nakazu (niechby nawet tylko formalnego) zapomnieć wszystkich urazów i ran, które zadano mu tak niedawno.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Bezsilni tego swiata»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Bezsilni tego swiata» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Bezsilni tego swiata» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.