Borys Strugacki - Bezsilni tego swiata
Здесь есть возможность читать онлайн «Borys Strugacki - Bezsilni tego swiata» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Город: Warszawa, Год выпуска: 2004, Издательство: Amber, Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Bezsilni tego swiata
- Автор:
- Издательство:Amber
- Жанр:
- Год:2004
- Город:Warszawa
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:3 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 60
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Bezsilni tego swiata: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Bezsilni tego swiata»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Bezsilni tego swiata — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Bezsilni tego swiata», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
— Coś nie tak? Co?
— Jakby pan nie wiedział! — zawołał Wadim bezczelnie. Nawet ręce wsunął do kieszeni dżinsów, ale szybko wyjął. — Od dwóch miesięcy się do pana dobijam. Już łatwiej umówić się na spotkanie z prezydentem.
Sensei przestał się dobrodusznie uśmiechać.
— Jasne, z prezydentem łatwiej. Ale przecież w końcu się pan przebił. Słucham.
— Nie ma po co teraz słuchać! — pokrzykiwał dalej Wadim. Teraz już za późno!
— Ach, tak? Za późno?
— Za późno!
— To znaczy, że jestem wolny?
— Ależ jak najbardziej! Zawsze jest pan wolny! Kto ma siłę, ten ma wolność.
— Dziękuję panu — rzekł krótko sensei i zabrzmiało to okrutnie.
Chłodno. Tak chłodno, że dreszcz przebiegł po plecach. Przynajmniej Robertowi. A ten młody kretyn jakby niczego nie widział i niczego nie słyszał: ręce na szwach, pięści zaciśnięte, kciuki po dziecięcemu odchylone… oho, zaraz palnie coś takiego, że zostanie wyrzucony, jak w swoim czasie Jadozub — raz na zawsze. Robert z łoskotem wrzucił do zlewu największy nóż, ale to nie pomogło.
Histeria już się zaczęła.
— Ależ jak pan sobie życzy! — wykrzykiwał Wadim w zapale, ślepy i głuchy na wszystko. — Pan zawsze stoi z boku! I jednocześnie zawsze ma pan rację, prawda? Przecież my się przy panu żywimy… Pan nas przyhołubił i teraz do pana należymy…
Co za bzdury plecie ten bezczelny kretyn? Co ma na myśli jeże li w ogóle teraz myśli…?
— A pan jest na górze! Zawsze jest pan na górze! Ze znudzeniem obserwuje pan obroty życia. My się tu wszyscy kręcimy w tym kołowrocie, a pan sobie patrzy! A przecież jesteśmy nadzy, obdarci ze skóry, bo kołowrót zdarł z nas skórę. Ale to nic. Poobracamy się i wyhodujemy sobie nową! Przecież tak pan myśli, prawda? Bogowie milczą, więc się nie sprzeciwiają. Sztuka jest zawsze bezlitosnym wyborem olśnień… A wie pan, jak to jest, kiedy zostaje się wybranym? Kiedy człowiek jest sam jak palec i nikt mu nie pomoże, ani przyjaciele, ani krewni, ani nauczyciel, na którego tak liczył?
— Wiem — powiedział poważnie sensei i Wadim zamilkł, zaszlochał tylko krótko, jakby z rozpaczy.
— „Idź sam i uzdrawiaj ślepych — zacytował sensei całkiem poważnie, bez ironii, która byłaby tu całkiem na miejscu — żeby doznać w ciężkiej godzinie zwątpienia złej drwiny uczniów i obojętności tłumu…”
Wadim milczał, ale pięści rozluźniły się i ręce obwisły luźno.
— Chodźmy, Wadimie — powiedział sensei. — Zrozumiałem pana, ale to trzeba omówić na spokojnie. I w miarę możliwości na siedząco. My nie na długo… — zwrócił się do Roberta. — Na pół godzinki. Przepraszam.
I poszli: sensei, lekki jak dmuchawiec, a za nim Wadim — znów przygarbiony, znów pokorny, wklęsły niczym balonik, z którego spuszczono powietrze. Јączność z gabinetem była włączona, wystarczyło przekręcić pokrętło i usłyszeć, o czym tam rozmawiają, ale Robert nie zrobił tego. Wyobraźnię miał zawsze słabszą od pamięci i widział teraz w duchu, jak Wadim pada do nóg sensei, błaga o przebaczenie za swoje chamstwo i bezczelność i prosi, żeby mu pomóc, a sensei siedzi niczym Budda i wygłasza swoje mowy. Żeby skasować ten niezbyt pociągający obraz, zaczął zawzięcie obierać ziemniaki, potem oskrobał marchewkę, a wreszcie otworzył puszki z łososiem w sosie własnym. Obraz znikł, pojawił się znowu, potem zasnuł się mgłą, ale w żaden sposób nie można było się go pozbyć… A wtedy nagle włączyła się łączność i sensei powiedział:
— Wadim wychodzi, niech pan go odprowadzi, Robin.
Przykręcił gaz pod ziemniakami i poszedł odprowadzić. Wadim już wkładał swoje szare, wilgotne adidasy; zapierając się tyłkiem o ścianę, poczerwieniał na twarzy od niewygodnej pozycji, sapał, ale nie wyglądał już na przygnębionego. Więcej nawet, wyglądał na zadowolonego! I chwała Bogu, i do diabła ze szczegółami! Ofiar i zniszczeń nie ma, a o czym więcej mógłby marzyć spokojny obywatel, niepretendujący do sterowania procesami historycznymi? A jednak nie wytrzymał.
— To co? Pogadaliście sobie?
— Jeśli można się tak wyrazić — odpowiedział Wadim, z trudem się orientując, gdzie jest tył, a gdzie przód kurtki.
— I co ci powiedział?
— Na koniec?
— Może być na koniec.
— Zyskałeś szpik z moich kości.
— Jasne. A przedtem usłyszałeś: „Nadszedł czas. Dlaczego nie miałbym ci powiedzieć, co osiągnąłeś?”
— Tak, coś w tym rodzaju. Tylko on do nikogo nie mówi na „ty”.
Nawet do mnie.
— To nie on. To Bodhidharma. Ostatnio pasjonujemy się buddyzmem.
— Podobnie jak cały kraj zwyciężonego socjalizmu…
Już stali przy kracie i Robert brzękał kluczami przy drzwiczkach. Otworzył i zacytował:
— „W końcu przyszła kolej na Hui-kai”. Skłonił się z szacunkiem i zastygł w milczeniu. Nauczyciel powiedział: „Zyskałeś szpik z moich kości”. A ty również skłoniłeś się z szacunkiem i zastygłeś w milczeniu.
— Nie — rzekł Wadim, wciskając przycisk windy. — Powiedziałem mu, że gęba zniknęła.
— A co to znaczy?
— Że ją odwróciłem. Rurę o wielkiej średnicy.
Triumfował. Był z siebie dumny.
— Ni cholery nie rozumiem — przyznał się Robert. — Ale cieszę się, Hui-kai. Cieszę się, że u ciebie wszystko dobrze, Hui-kai.
— Nie wyrażaj się — powiedział Wadim i wszedł do windy.
…Gdy zmierzał do stacji metra Moskowskaja, gdy szperał po kieszeniach, szukając drobnych na bilet (wszystkie pieniądze gdzieś się zawieruszyły, w jakimś kompletnie niezapamiętanym „nigdzie”), gdy schodził po schodach (a właściwie zbiegał, jak w odległym dzieciństwie, niebezpieczny dla siebie i otoczenia, łowiąc zdenerwowane okrzyki i wołanie zaniepokojonej dyżurnej na dole), gdy czekał na pociąg w mokrym tłumie, gdy jechał, ściśnięty tym mokrym tłumem w pozie „baczność, ręce na szwach” — przez cały ten czas zmuszał się, żeby nie myśleć,
i mimo wszystko myślał: Jak? Jak to zrobiłem? A może to się zrobiło samo? A może nic się nie zrobiło, tylko ja tracę rozum ze strachu? I z jakiegoś powodu było jasne, że nie trzeba, że nie ma sensu szukać wyjaśnienia. Że to nawet niebezpieczne. Ktoś mnie o tym uprzedzał. Któryś z naszych… Kto? Słusznie, lepiej sobie przypomnij, kim był ten mądrala, który powiedział: „Daj sobie spokój, nie zadręczaj się; albo stanie się to samo z siebie, albo nie stanie się w ogóle”… Nie mógł sobie przypomnieć, kto to był, chociaż zachował w pamięci zarówno intonację, jak i zarozumiały okrzyk: „…a wtedy będziemy cię osłaniać”. W ciągu ostatniego dusznego i mdlącego miesiąca wiele słów powiedziano z przekonaniem, zrobiono wiele przekonujących zapewnień, ale w pamięć zapadła tylko ta jedna rozmowa — może dlatego że sugerowano mu, by nic nie robił, tylko spokojnie płynął z prądem. W stronę Styksu…
Przed jego klatką, pod pomarańczową latarnią stał znajomy żyguli, brudny jak śmieciarka. Właśnie wychodził z niego oburzony Matwiej; rozległ się jego słynny, wściekły i zaskoczony głos:
— Gdzieś ty był?!
— Piwo pił — odpowiedział od razu Wadim i aż się roześmiał, tak ładnie się to wszystko składało, ale od razu stracił ochotę na żarty: okazało się, że Matwiej nie stał tu ot, tak sobie, że czekał na niego, pchał się do jego mieszkania, chciał być obecny, ochraniać, pilnować, trzymać rękę na pulsie i mieć sytuację pod kontrolą.
Nie potrzeba kontroli, próbował mu tłumaczyć Wadim. Wszystko się ułożyło. Wszystko jest okej. „O, nie! Bardzo cię przepraszam! Przecież się umówiliśmy… Przecież Tengiz jasno powiedział”… Aha, bo się przespałem z tym twoim Tengizem! Nie trzeba mnie już ochraniać, możecie to zrozumieć? „Jak to — nie trzeba?” A normalnie — spocznij, rozejść się! No, ale tego już Matwiej nie mógł zrozumieć. Gdy stracił Wadima z pola widzenia, przez pół dnia miotał się po ulicach, o mało nie obdzwonił kostnic, wystraszył wszystkich znajomych, był w dwunastu knajpach, a potem jeszcze bitą godzinę sterczał tu, pod latarnią, czekając nie wiadomo na co… I teraz nie mógł uwierzyć, że całe to poświęcenie poszło na marne.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Bezsilni tego swiata»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Bezsilni tego swiata» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Bezsilni tego swiata» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.