W tym pytaniu zabrzmiała taka żałosna gotowość przyjęcia tego, co najgorsze, taka zmiażdżona pycha, taka beznadzieja pół na pół z żałosnym zarozumialstwem, że Robert mimo woli odsunął się i wpuścił go do mieszkania.
W przedpokoju kazał mu się rozebrać, powiesić szturmówkę na wieszaku, zdjąć przemoczone adidasy i włożyć gościnne kapcie, zaprowadził go do łazienki i dał mu ręcznik, żeby wytarł twarz. Wadim podporządkował się bez słowa, nawet z gotowością. Robert pomyślał, że już dawno nie widział takiego Wadima — cichego, pokornego, posłusznego. Widocznie wczorajsze oczyszczenie duszy zrobiło swoje.
Początkowo chciał zaprowadzić go do dyżurki, ale potem pomyślał, że to byłoby zbyt blisko sensei, i wybrał kuchnię. Tym bardziej że i tak niedługo trzeba zacząć szykować obiad.
W kuchni Wadim, jak dobrze wychowany chłopczyk, usiadł na taborecie — dłonie pod siebie — i zaczęli rozmawiać. Zupełnie normalnie.
— Zrobić herbaty?
— Herbatki?
— Tak, herbatki. Zrobić?
— A jaką masz?
— Mocną.
— Spodziewam się, że nie słabą…
— Nie. To taka nazwa: herbata Imperatorska Mocna.
Wadim zanucił w zadumie fragment reklamy:
— „A herbatę Wielki Tygrys każdy z przyjemnością pije…”
— Jasne. No to może kawy?
— „Kawę pić będziemy i mocarstwo podźwigniemy!”…
— Hm. Jesteś dziś w dobrej formie. Może w takim razie wódki?
— Nie — powiedział Wadim zdecydowanie. — Mam dość. Tym bardziej że jestem teraz człowiekiem wewnętrznie czystym. Oczyszczonym, że tak powiem. Przy okazji, widziałeś kiedyś, jak on to robi?
— Bogdan? Nie, nigdy. A co?
— A nic. Ciekawie byłoby popatrzeć. Oczyszczenie to w końcu nie byle co. Oczyszczenie podprzestrzeni.
— Nie wiem, nie widziałem — powtórzył Robert. — Wiem, że poszedł do ciebie ze swoim podopiecznym, Wową, a pół godziny później wyszedł strasznie ponury i powiedział: „Dosyć, wystarczy temu zasrańcowi”… To znaczy tobie.
— A co powiedział Wowa?
— Wowa nic nie powiedział. Wowa miał taką minę, jakby w ogóle słabo się orientował, gdzie się znajduje i jaki mamy teraz rok.
— Mocna rzecz takie oczyszczenie — powiedział Wadim. — Nic nie pamiętam. Obudziłem się i jakbym nie był sobą. Jakbym został wyleczony z jakiegoś zastarzałego draństwa… Wyobrażasz sobie?
— Nie.
Wadim pokiwał głową, patrząc w okno.
— Jakbym był zupełnie nowym człowiekiem i to w dodatku mało znajomym. Niezły ten nasz Bogdan. Przyznaję, że nigdy tak naprawdę w niego nie wierzyłem. Myślałem, że to tylko taki kit dla starych bab… — zamilkł na chwilę. — Zresztą, tak czy inaczej to nie na długo.
Niestety.
Robert nie skomentował. Też wiedział, że nie na długo.
— A gdzie Matwiej? — zapytał, żeby zmienić temat.
— Uciekłem mu.
— Naprawdę? A ja myślałem, że siedzi na dole w samochodzie.
— Na pewno siedzi gdzieś w samochodzie, ale raczej nie na dole… Po co ci on?
— Tak tylko. Chciałem pogadać.
— To pogadaj ze mną — zaproponował Wadim z absolutną powagą.
O czym? — chciał zapytać Robert. O czym mamy teraz gadać? Skarżyć się sobie nawzajem, jacy jesteśmy biedni i nieszczęśliwi, stłamszone ofiary rekietierów?
— A co ty się na tym znasz? — zapytał zamiast tego.
— Na czym?
— Czy zdanie „Bóg stworzył wszechświat” to twierdzenie Godla czy nie?
— Co to znaczy?
— Zdanie, którego nie można udowodnić ani zanegować.
Wadim popatrzył na niego, skrzywił się i wymamrotał:
— Chciałbym mieć twoje problemy.
I wtedy Robert nagle się zdecydował. A co? Niech wie. Przecież on nadal na coś liczy, nawet teraz przyszedł, żeby się poniżać.
— Niepotrzebnie tu przylazłeś — powiedział. — Sensei nam nie pomoże, i to z dwóch powodów. Po pierwsze, najwyraźniej chce, żebyśmy rozwiązali twój problem sami. Bez niego.
— Jasne. A po drugie?
— A po drugie, Ajatollah jest jego klientem.
— Kłamiesz — powiedział Wadim i jego oczy znowu nabrały wczorajszego wyrazu: oczy nieszczęsnej, pechowej nędzarki, tylko teraz trzeźwej.
— Niestety, nie. Więc będziesz musiał… liczyć tylko na siebie.
Teraz Wadim popatrzył na niego z niespodziewanym zdumieniem.
— Wiesz, że ty jesteś okrutny? Dlaczego mi to mówisz? Może za coś mnie nie lubisz?
— Ależ nic podobnego — powiedział Robert nerwowo. — Po prostu nie mogę dłużej patrzeć, jak się miotasz bez sensu. Nikt ci nie pomoże, zapomnij. My nie jesteśmy w stanie, a on nie zechce.
— Dzięki — powiedział Wadim powoli. — Pocieszyłeś towarzysza. Dziękuję ci, mój ty kochany…
Robert nie kontynuował rozmowy. Odwrócił się do Wadima tyłem i wysunął z hukiem skrzynkę z warzywami. Wybrał cztery duże ziemniaki, wrzucił je z łomotem do zlewu i sięgnął po nóż. Było mu źle, jakby zrobił jakieś niepotrzebne i zupełnie bezsensowne świństwo. Chociaż tak naprawdę już dawno trzeba było mu powiedzieć co i jak. Całą gorzką prawdę. Prawda w ogóle jest rzeczą mało apetyczną, a czasem w ogóle niejadalną… Więc niech sobie ją teraz przetrawia. Nic się na to nie poradzi, będzie musiał z tym żyć…
Nagle dotarło do niego, że za jego plecami zapadła niezwykła cisza. Jakby tam nikogo nie było. Jakby Wadim absolutnie bezszelestnie wstał i wyszedł. Znikł. Wyparował. Szybko zerknął przez ramię. Wadim siedział w poprzedniej pozie, dłonie pod tyłkiem, tylko głowę wsunął w ramiona i nastroszył się jak wielki wróbel. Oczy miał szeroko otwarte, ale chyba niczego przed sobą nie widział.
— Hej — zawołał cichutko Robert.
— Hej, hej — odpowiedział tak samo cichutko Wadim.
— Co z tobą?
— A co ma być? — Wyraz twarzy Wadima w ogóle się nie zmienił. Rozmawiał jakby we śnie.
— Źle się czujesz?
— Nie. Dobrze. — Nagle uśmiechnął się i to wyglądało strasznie, jakby uśmiechnął się jakiś manekin. — Gęba zniknęła — oznajmił niespodziewanie.
— Jaka gęba?
— Czerwona — powiedział Wadim nadal jakby we śnie. — Generalska. Z wąsami.
Robert chwycił najbliższą czystą szklankę, szybko nalał do niej wody mineralnej i podsunął Wadimowi pod nos. Wadim odchylił się gwałtownie.
— Przestań! — powiedział oburzony, uwolnił spod siebie rękę i z irytacją odsunął szklankę czerwoną dłonią. — Wszystko w porządku. Nie rozumiesz? Zniknęła gęba. Przez pół roku majaczyła przede mną, jak przyklejona, w dzień i w nocy, a teraz popatrzyłem, a jej niema!
— A co jest? — zapytał Robert na wszelki wypadek.
— Nic nie ma… Pusto… — Nagle odebrał Robertowi szklankę i łapczywie wypił ją do dna. — O kurczę, aż mnie pot oblał. Ale numer…
Chciał coś jeszcze dodać, nawet otworzył usta, ale nic nie powiedział, tylko gwałtownie odwrócił głowę, uchem do przodu, w stronę drzwi na korytarz; wtedy Robert usłyszał zbliżające się ciężkie kroki i szuranie kapci po parkiecie. Jak mój kot Fiodor, pomyślał.
Trzeba będzie dopisać w doniesieniu. „Umie poruszać się bezszelestnie jak przeciąg, ale czasem hałasuje i tupie jak mieszczuch w lesie…” Kot Fiodor. Ten też, jak zechce, potrafi udawać konia tup, tup, tup…
Sensei stanął w drzwiach. Był w piżamie i wyglądał po domowemu.
— A — powiedział, uśmiechając się. — Wadim Daniłowicz! We własnej osobie! Witam serdecznie w naszym domowym ognisku. Zje pan z nami obiad?
Wadim wstał, ale zrobił to jakoś tak dziwnie, z wahaniem, jakby początkowo wcale nie chciał wstawać, a potem zmienił zdanie. Nic nie mówił, a w odpowiedzi na powitanie tylko się skłonił… nawet nie skłonił, tylko lekko skinął głową, jak podczas przypadkowego spotkania niemile widzianemu znajomemu. Sensei zapytał:
Читать дальше