Borys Strugacki - Bezsilni tego swiata
Здесь есть возможность читать онлайн «Borys Strugacki - Bezsilni tego swiata» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Город: Warszawa, Год выпуска: 2004, Издательство: Amber, Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Bezsilni tego swiata
- Автор:
- Издательство:Amber
- Жанр:
- Год:2004
- Город:Warszawa
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:3 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 60
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Bezsilni tego swiata: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Bezsilni tego swiata»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Bezsilni tego swiata — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Bezsilni tego swiata», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
Zdążył jeszcze zobaczyć zdumioną twarz odwracającego się w jego stronę Petunii Fedorczuka i w tym samym momencie wszystko, co przeczuł i czemu nijak nie mógł przeszkodzić, wszystko to się wydarzyło.
…Fosforyzująca jasna plama pojawiła się tam, gdzie stali na bulwarze przypadkowi gapie — jakby włączono dziwną, rozregulowaną latarkę. Podłużna plama, nierówna, jakby wypukła, z mętnymi, ciemniejszymi punktami… Plama pospiesznie wypełniała się żółtym światłem, strzępki pary wirowały w niej jak szare cienie, wszystko na placu stało się żółte: tłum, słupy pary, odchylone twarze… Ta twarz… zrozumiał nagle. Jak pośmiertna maska. Złota… Obca… I wtedy lodowata wilgoć ścięła mu nagle oczy i stracił przytomność — bez jakiekolwiek wyraźnej przyczyny, bez bólu, bez mdłości, tylko poczuł oparzenie na języku i w gardle, jakby przez nieuwagę napił się wrzącej kawy.
…Ale wcale nie pachniało kawą. Zapach był silny, obcy i raczej nieprzyjemny. Czyściec, pomyślał przez żółtą mgłę. Sam nie wiedział, skąd pojawiło mu się w mózgu to słowo, które w ciągu całego swojego życia słyszał może ze dwa razy i którego na pewno nigdy nie wypowiadał na głos. Czyściec, czyściec, czyściec, powtarzał bezgłośnie, z udręką próbując zrozumieć, dlaczego wszystko wokół jest żółte i dlaczego on już nie stoi, tylko siedzi, opierając się plecami o balustradę, nie czując rąk i nóg. Płonie poparzony przełyk, lodowate oczy wychodzą z orbit i obserwują same z siebie, bez jakiegokolwiek udziału woli, jak Tola z Fanasem, pochyleni niczym pod bombami, ciągną w stronę budynku długie, martwe ciało w białym, futrzanym palcie. Z naprzeciwka, z kłębów pary wyskakiwali spłoszeni sztabowcy o oszalałych twarzach i chłopcy z ochrony wewnętrznej. Wszystko to działo się w szczelnej, żółtej ciszy, jakby ktoś zatkał mu uszy wilgotnymi tamponami.
Nagle Pietia Fedorczuk zasłonił sobą całą tę niemą scenę — przysiadł przed nim w kucki, zajrzał mu w twarz, przesunął ręką przed oczami i tampony zniknęły. En-pe-prez zrozumiał, że to wcale nie były tampony, tylko histeryczny wrzask setek zdzieranych gardeł wycie tłumu w ostatnim stadium paniki. I przez to wycie Petunia zapytał, całkiem spokojnie i nawet rzeczowo:
— No i jak? Nie ma dziurek?
— Nie wiem — powiedział En-pe-prez i podciągnął nieposłuszne nogi.
— Co to było? — spytał Petunia, pomagając mu wstać.
— Nie wiem.
Nogi miał jak z waty, ale jakoś stał. Na rękach nie wiadomo dlaczego nie miał już rękawiczek, obie dłonie były pokaleczone, długie, cienkie ranki nabrzmiały, sączyła się z nich krew. Odruchowo polizał je, jak w dzieciństwie.
— Widziałeś go? — zapytał Petunia. Jego twarz, rumiana i spokojna, wyrażała jedynie rzeczową ciekawość. Smoliste włosy stały jak zawsze na sztorc, a Fedorczuk był jak zawsze akuratny i przygotowany na każdy zwrot wydarzeń. Tylko makarow w jego ręku wyglądał nie całkiem zwyczajnie.
— Nie wiem — powiedział En-pe-prez po raz trzeci i zapytał: Jak Profesor?
— Jak na mój gust, to chłodna dupa — oznajmił Petunia.
Już nie wpatrywał się w twarz En-pe-preza, spoglądał teraz ponad jego głową na plac, jakby szukał tam czegoś godnego uwagi, ale najwidoczniej nie znajdował.
— Na pewno nic nie widziałeś? — zapytał znowu.
En-pe-prez odwrócił się z wysiłkiem o sto osiemdziesiąt stopni i też zaczął patrzeć na plac. Było tam mnóstwo biegających, wrzeszczących na całe gardło ludzi, którzy nie wiedzieli, dokąd uciekać i gdzie się ukryć. Przypominałoby to panikę karaluchów w łazience, gdyby nie ci, którzy nie biegali, tylko spoczywali na śniegu — ze dwadzieścia, może nawet pięćdziesiąt osób leżało w poprzek placu, tworząc prawie regularną figurę, wydłużony owal, ciągnący się od bulwaru aż tutaj. Niektórzy poruszali się i jakby próbowali wstać, ale większość leżała bez ruchu. Kompletnie bez ruchu. Chyba również byli załatwieni.
— Chyba tam coś było — powiedział w końcu En-pe-prez. — Na bulwarze, w krzakach.
— Co takiego?
— Mówię ci przecież, że nie wiem. Nie widziałem.
— To dlaczego krzyknąłeś „uwaga”?
— Dlaczego, że poczułem.
Petunia popatrzył na niego i wydął wargi.
— No tak, za to właśnie ci płacą… Teraz też coś czujesz?
— Nie wiem. Chyba nie.
— Dobra — zadecydował Petunia. — Chodźmy się rozejrzeć.
Zeszli po pochylni i szli przez plac — Petunia z makarowem w ręku przodem, En-pe-prez za nim — na nieposłusznych, jakby zdrętwiałych nogach. Po lewej stronie, na chodniku tłoczyli się ludzie, którzy wprawdzie nadal wrzeszczeli, ale już nie tak przenikliwie i zrobiło ich się stanowczo mniej — widocznie najbardziej przerażeni uciekli, a zostali jedynie nieodparcie ciekawscy… Po prawej stronie, tam gdzie czerniały nieruchome ciała, było zupełnie cicho, dobiegał stamtąd jedynie suchy kaszel, męczący i wielogłosy niczym bezładna strzelanina.
I czuć było silny, gorzkawy i absolutnie nie pasujący tu zapach poruszonych warstw kurzu albo spalonego papieru.
— Petunia, czujesz coś?
— No?
— Czujesz, czym pachnie?
— Pachnie tym, że zostaliśmy bez roboty — powiedział Petunia i zaśmiał się niewesoło, zerkając przez ramię wściekłym wzrokiem.
Powiedział coś jeszcze, ale w tłumie właśnie ktoś krzyknął rozpaczliwie: „Pogotowie! Wezwijcie pogotowie, dranie!” i En-pe-prez nie usłyszał słów Petunii; nie poprosił go jednak, żeby powtórzył. Petunia lubił sobie pożartować, a to nie była pora na żarty. En-pe-prez uświadomił sobie wreszcie, co się stało, i ta świadomość uderzyła go tak, że ostatecznie ochłonął. Pokpił sprawą. Gospodarz powierzył mu zadanie, a on to zadanie spieprzył. Po raz pierwszy w życiu, za to absolutnie i do końca, bez jakiegokolwiek rozsądnego usprawiedliwienia… Ale przecież nie mogłem nic zrobić, myślał zrozpaczony. Nic się nie dało zrobić. Wiedział, że to żadne usprawiedliwienie. Nie próbował się zresztą usprawiedliwiać. To było tylko bezsensowne mamrotanie zadraśniętej dumy zawodowca. Nikt nie będzie słuchał tego mamrotania, zresztą nie będzie komu go słuchać…
Petunia szedł szybkim krokiem i już byli na bulwarze, wśród krzaków, zasp i srebrzystych drzew. Było tu mrocznie i pusto — tylko w oddali stały grupki ciemnych, kręcących się tam i z powrotem postaci. I ciche psy. Każdy z tych ludzi miał psa. I nic więcej tu nie było. Rtęciowe latarnie świeciły martwym światłem przez sploty gałęzi. Śnieg był zadeptany, czerniały psie kupy, a wśród tych kup, na samym końcu bulwaru, leżało nieruchome ciało. Obok niego czapka. Nieopodal snuł się samotnie czarny pudel, wlokąc za sobą smycz.
En-pe-prez zauważył, że pies cały drży, i przypomniał sobie Mefistofelesa. Między tym czarnym pudlem a Mefistofelesem był jakiś związek… tylko zapomniał, jaki.
— No i co? Czujesz tu coś czy nie? — zapytał Petunia, rozglądając się bacznie.
— Nie. Rozumiesz… tu już wszystko ostygło. Nie wiem, jak ci wyjaśnić…
— Popatrz, jak oni leżą — powiedział Petunia. — Jakby kształt cygara, nie?
Wsunął swojego makarowa do kabury za pazuchą i patrzył na dziwnie regularną plamę, utworzoną przez ciała leżące na zaśnieżonym placu. To rzeczywiście było cygaro. Stali teraz w jednym jego końcu, a drugi koniec wpierał się w balustradę, gdzie już nikogo nie było, tylko miotali się spłoszeni sztabowcy, bez palt i czapek. Wyglądało to tak, jakby zza krzaków wyleciał język jadowitego płomienia z jakiegoś gigantycznego rozpylacza i spalił wszystkich, którzy znaleźli się na jego drodze do wyznaczonego celu.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Bezsilni tego swiata»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Bezsilni tego swiata» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Bezsilni tego swiata» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.