— Rozszyfrujesz to nagranie jutro?
— Oczywiście. Może nawet dziś.
— Dziś już nie zdążymy — powiedział Pracodawca, jakby się tłumaczył. — Dziś mamy jeszcze jednego klienta, i to poważniejszego.
Wytrzymasz?
— Jeśli będzie kłamał tak jak ten, to oszaleję. Przysięgam. To było coś nieprawdopodobnego.
— Rzeczywiście, ciekawy przypadek. Nawet nie wiem, co o tym myśleć.
— Ja nawet nie próbuję. — Jurij dolał sobie herbaty. — Ciemności egipskie. Pojęcia nie mam, co z nim zrobisz.
— Najprawdopodobniej nic.
— To znaczy?
— Przecież nikt mu tego znaczka nie ukradł.
— To znaczy?
Pracodawca dopił swoją herbatą, odchylił się na oparcie kanapy, zaplótł szczudłowate nogi w dziwaczną dżinsową śrubę i zajął się ronsonem i papierosem. Starannie zapalił, puścił w sufit dwa okrąglutkie kółeczka i popatrzył zmrużonymi oczami na Jurija.
— Najważniejsza rzecz to za bardzo się nie zagłębiać — poradził Jurijowi w natchnieniu. — Po co ci to, przy twoich zasadach moralnych?
Moje zasady moralne, pomyślał Jurij. O Boże! „Nie bierz tego, co do ciebie nie należy, i nie kłam”. A cała reszta? „Zapalimy, weźmiem brykę, brykę weźmiem, zapalimy…” Rozkoszna harmonia moralna, śnieżnobiałe szczyty moralności…
— „Zapalimy, weźmiem brykę, brykę weźmiem, zapalimy…” powiedział na głos.
— Pewnie tak właśnie jest! — wykrzyknął Pracodawca i jakby się spostrzegł, zaczął gasić papierosa w popielniczce. — Ruszamy. Przed nami kawał drogi, czterdzieści pięć kilosów po tym błocku.
Ale na razie nigdzie nie pojechali: bez zapowiedzi, ale za to w długim do pięt, szarym paltocie na watolinie wpadł Borka Zołotonoszyn, Agent B, czerwononosy i ruchliwy jak żywe srebro. Przywitał się pospiesznie, ściskając im ręce (łapy miał czerwone, lodowate, świeżo mrożone), wyciągnął zza pazuchy plik papierów z pozaginanymi rogami i wcisnął je z niezrozumiałym mamrotaniem Pracodawcy a sam, nie siadając i, rzecz jasna, nie rozbierając się, nalał sobie do pierwszej z brzegu, nieopłukanej szklanki resztę herbaty cejlońskiej. Z jego wyglądu można było wywnioskować, że deszcz przestał padać, odwilż się skończyła i na dworze sypie teraz gęsty śnieg, który na Borce topniał i ściekał na dywan, na stolik, na kanapę, ponieważ Borka ciągle się przemieszczał, biegał, wrzał i parował. Jurij wstał i przesiadł się na swoje miejsce pracy — jak najdalej od wszystkich tych zjawisk fizycznych.
Pracodawca przebiegł wzrokiem papiery, szybko i uważnie, niczym maszyna sczytująca, i popatrzył wyczekująco na Borkę.
— To wszystko? — zapytał.
— Mówi, że wszystko — odparł Borka, nie przestając żuć i popijać.
— Zuch — powiedział Pracodawca. Otworzył drzwiczki sejfu w ścianie, włożył papiery, wyjął z głębi niewielką paczuszkę (zieloną, owiniętą gumką), wsunął do bocznej kieszeni i zamknął sejf.
— Będzie go pan wzywał? Na dywanik? — zapytał Borka.
— Naturalnie.
— Zadzwonić?
— Jak najbardziej.
— Już teraz?
— Broń Boże! — zawołał Pracodawca. — Teraz pojedziesz do domu, weźmiesz gorący prysznic, zjesz obiad, posuniesz swoją Swietłanę…
— Swietłana w pracy — powiedział Borka, rozpływając się w szczęśliwym uśmiechu. — Wczoraj znalazła…
— W takim razie weźmiesz jeszcze jeden prysznic, ale zimny.
— Ale on tam przestępuje z nogi na nogę, Pawle Piotrowiczu, może nawet umrze z niepewności…
— Zakładamy się, że nie umrze? — Pracodawca już wkładał swój olbrzymi płaszcz. — Zadzwonisz do niego wieczorem, o siódmej, nie wcześniej, i wyznaczysz mu spotkanie na jutro, na dziesiątą, tutaj.
I niech przyniesie resztę…
— Mówi, że to już wszystko.
— Niech przyniesie resztę! — wrzasnął Pracodawca. — Tak mu właśnie przekaż. Takim właśnie tonem. Niech się nawet zesra spodnie. Prostatyt Zapalenycz nieoperowalny!
„Prostatyt Zapalenycz” to było określenie dnia i Jurij aż klasnął z zachwytu. Ale Pracodawca już spoważniał.
— Weź ustrojstwo — polecił. — I rusz się wreszcie, przecież widzisz, że już jestem ubrany.
— Tajne czy zwyczajne? — zapytał Jurij.
— Oba. Na wszelki wypadek. Przydadzą się.
— Tak jest, dowódco — powiedział Jurij i zaczął pakować aparaturę nagrywającą.
A agent Borka stał ze szklanką ostygłej herbaty i nieobecnym spojrzeniem hipnotyzował jedyną pozostałą na talerzu bułeczkę jak kameleon hipnotyzuje muchę, która zamarła przed nim w przerażeniu, zanim wciągnie ją językiem.
W samochodzie Jurij miał zamiar trochę się zdrzemnąć — rozluźnił się, oparł głowę
o szczelinę pomiędzy oparciem a drzwiami, zamknął oczy i spróbował myśleć o czymś przyjemnym. Jak idzie do sklepiku „24 godziny” i kupuje tam przeróżne smakołyki dla Żanki: pieczony schab, łososia, jesiotra… bułkę paryską… masło „farmerskie”… no i oczywiście kawior, beefeater i tonik Schwepsa…
Niechaj będzie to uczta dla ducha, pomyślał z przyjemnością. Wieczór uciech cielesnych i radosnej libacji… No tak, ale jeśli klient będzie ciężki i go wymęczy, z uciech cielesnych nic nie wyjdzie…
— A co to za klient? — zapytał, nie otwierając oczu.
— Nic się nie bój — uspokoił go Pracodawca. — Normalny. Tylko straszny gaduła.
— Lubi sobie pofantazjować?
— Mam nadzieję, że nie. W przeciwnym razie byłby guzik wart.
Ja zresztą też — dodał Pracodawca samokrytycznie.
— Rzecz dzieje się u niego w domu?
— Nie. Rzecz dzieje się w murach domu starców i ludzi ubogich imienia pana Bryzgowicyna. Słyszałeś o panu Bryzgowicynie, Leonidzie Jurjewiczu? Multimilioner, łaskawy obrońca i opiekun bezdomnych psów, kotów, osieroconych krokodyli oraz kalek. Fenomenalna osobowość, ale niestety nie spotkamy się z nim. Jest teraz w Dreźnie, na targach porcelany. A nas czeka długa i szczera rozmowa z panem Kłoszynem, Aleksym Matwiejewiczem. Aleksy to boży człowiek. Figura! Zresztą, sam zobaczysz.
Stali na placu Zwycięstwa i przepuszczali samochody jadące w przeciwnym kierunku, po szosie Pułkowskiej. Delikatny, puszysty śnieżek zastąpiła ostra, krająca kasza, wiatr kręcił nią i zamiatał, a w szarym, obojętnym świetle umierającego dnia widać było, jak niebezpiecznie połyskuje na asfalcie niedawny deszcz, skuty nieoczekiwanym mrozem.
— I gdzież to wszystko będzie się odbywać?
— Na osiedlu Motowidło.
— O, Motowidło! Pępek ziem rosyjskich.
— Nie, bracie mój — zaprotestował Pracodawca. — Pępkiem ziem jest Wielkie Motowidło, my zaś jedziemy do Małego.
Jurij znowu zamknął oczy i rozluźnił się. Małe to małe. Niechby nawet Mikroskopijne. Mikro-Motowidło — to nawet nieźle brzmi. Makro-Motowidło i Mikro-Motowidło… Jeszcze trzy godziny, pomyślał, niechby nawet cztery, i wszystko się skończy, i będę w domu, i będę mógł to wreszcie olać. Żeby tylko klient nie okazał się trudny.
Niech to będzie… Niech to będzie stary, czcigodny dżentelmen, pragnący prześledzić los swojego niezbyt mądrego wnuka… albo los córki, która wpadła w sieć zorganizowanej grupy przestępczej. Ciekawe, skąd dżentelmen z domu starców ma pieniądze, żeby im zapłacić? „Jesteśmy drogą firmą…”
— Kim jest ten twój Kaloszyn? — zapytał, nie otwierając oczu.
— Nie Kaloszyn — powiedział Pracodawca pouczająco — i nie Galoszyn, tylko Kłoszyn, od słowa „kłosić się”… „wcześnie się zboża kłoszą…” Kłoszyn jest posiadaczem tajemnicy.
Читать дальше