Elementarna logika każe nam przypuścić, że tubylcy są albo istotami mikroskopijnymi, albo gigantami — tak czy inaczej są niewspółmierni z fizycznymi rozmiarami Małego. I właśnie dlatego Mały traktuje przejawy ich działalności i ich samych jak żywioł, jak część przyrody otaczającej go od dzieciństwa. (Kiedy zapytano go o „wąsy”, Mały obojętnie oświadczył, że „wąsy” widzi po raz pierwszy, ale przecież codziennie widzi coś po raz pierwszy. Zaś słowa na określenie podobnych zjawisk nie udało się znaleźć). On, Komow, osobiście jest skłonny przypuszczać, że tubylcy to niebywałych rozmiarów superorganizmy, nadzwyczaj dalekie zarówno od humanoidów, jak i od struktur ahumanoidalnych, z którymi człowiek miał okazję stykać się do tej pory. Jak dotąd, wiemy o nich katastrofalnie mało. Widzieliśmy potworne konstrukcje (czy też organizmy?) nad horyzontem, których pojawienie się i znikanie jest wyraźnie związane z wizytami Małego. Słyszeliśmy nie r wywołujące żadnych skojarzeń dźwięki, przy których pomocy Mały opisywał swój „dom”. Zrozumieliśmy, że zarówno teoretyczna, jak i praktyczna wiedza tubylców znajduje się na niebywale wysokim poziomie sądząc z tego, w co udało się im przekształcić zwyczajne ziemskie niemowlę. I to wszystko, co wiemy. Na razie nawet pytań mamy niewiele, chociaż są to pytania fundamentalne. Dlaczego tubylcy uratowali i nadal wychowują Małego, dlaczego w ogóle zainteresowali się nim i czego od niego chcą? Skąd znają ludzi — i to, należy sądzić, nieźle znają, orientują się przecież w ich psychologii i socjologii? Dlaczego pomimo to tak kategorycznie odmawiają wszelkich kontaktów z człowiekiem? Jak pogodzić niewątpliwie wysoki poziom wiedzy z absolutnym brakiem śladów jakiejkowiek rozumnej działalności? Czy obecny opłakany stan planety jest właśnie rezultatem tej działalności? A może ten stan jest właśnie rezultatem tej działalności? A może ten stan jest opłakany tylko z naszego punktu widzenia? Oto właściwie wszystkie podstawowe pytania. On, Komow, ma swoje zdanie na ten temat, ale przypuszcza, że chwilowo jest jeszcze za — wcześnie, by je wypowiadać.
W każdym razie jasne jest, że dokonano odkrycia i to odkrycia pierwszorzędnej wagi, należy je bezwzględnie zdyskontować, a to będzie możliwe tylko za pośrednictwem Małego. Niedługo powinien nadejść encefaloskop i reszta specjalistycznej aparatury. Wykorzystać ją w stu procentach uda nam się tylko wtedy, jeśli Mały będzie miał do nas całkowite zaufanie, a nawet więcej — jeżeli staniemy mu się po prostu niezbędni.
— Postanowiłem dzisiaj nie kontaktować się — z nim — oświadczył Komow odsuwając pustą szklankę. — Dziś wasza kolej. Staszek, pokażesz mu swojego Toma. Majka, będziesz z nim grała w piłkę i przewieziesz go na gliderze. Traktujcie go normalnie, wesoło, po prostu. Wyobraźcie sobie, że to wasz młodszy brat, wunderkind… Jakub, będziesz musiał posiedzieć na dyżurze. W końcu to był twój pomysł… No a jeśli Mały jakoś cię dopadnie, zbierz siły i pozwól mu zbadać twoje bokobrody — było widać, że go okropnie interesują. A ja zaczaję się jak pająk, będę wszystko obserwował i rejestrował. Dlatego, moi młodzi koledzy, zostaniecie odpowiednio wyekwipowani i zaopatrzycie się w „trzecie oko”. Jeżeli Mały zapyta o mnie, odpowiedzcie mu, że rozmyślam. Śpiewajcie mu piosenki, pokażcie mu filmy… Staszek, zademonstrujesz mu komputer, pokażesz, jak działa, spróbujesz z nim liczyć na wyścigi. Myślę, że tu nas czeka niespodzianka… I niech Mały dużo pyta, niech pyta jak najwięcej. Im więcej, tym lepiej… No, młodzież, do roboty!
Zerwał się z krzesła i wybiegł. Spojrzeliśmy po sobie.
— Czy będą jakieś pytania, panie technik? — zapytała Majka. Zimno zapytała, nieprzyjaźnie. To były jej pierwsze słowa tego ranka. Nawet nie przywitała się dzisiaj ze mną.
— Nie, panie kwatermistrzu — powiedziałem. Nie mam pytań, panie kwatermistrzu. Widzę pana, ale nie słyszę.
— Wszystko to oczywiście bardzo pięknie — odezwał się z zadumą Van der Hoose. — Bokobrodów mi nie szkoda. Ale…
— O, właśnie — powiedziała Majka wstając. — Ale?…
— Chcę powiedzieć — mówił dalej Van der Hoose — że wczoraj wieczorem przyszła depesza od Gorbowskiego. W wyjątkowo delikatnym tonie, ale zupełnie niedwuznacznie prosił Komowa o nieforsowanie kontaktu. I znowu dawał do zrozumienia, że chętnie się do nas przyłączy.
— A co na to Komow? — zapytałem.
Van der Hoose zadarł głowę i gładząc lewy bakenbard spojrzał na mnie z góry.
— Komow wypowiedział się o tej propozycji bez przesadnego szacunku — odparł Van der Hoose. — Oczywiście ustnie. Zaś oddepeszował Gorbowskiemu w tym duchu, że dziękuje za radę.
— I co? — zapytałem. Miałem wielka ochotę zobaczyć Gorbowskiego. Nigdy do tej pory nie widziałem go z bliska.
— I to wszystko — powiedział Van der Hoose również wstając.
Majka i ja poszliśmy do arsenału. Tam odszukaliśmy i założyliśmy na czoła szerokie plastykowe przepaski z „trzecim okiem” — mam na myśli te portatywne telenadajniki dla samotnych zwiadowców, z ich pomocą można nieprzerwanie nadawać wizualną i akustyczną informację, wszystko, co widzi i słyszy sam zwiadowca. Prosta, ale praktyczna sztuczka, dopiero od niedawna jest na wyposażeniu EZ. Musieliśmy się trochę pomęczyć, zanim dopasowaliśmy przepaski tak, żeby nie uciskały skroni, nie spadały na nos i żeby kaptur nie ekranował obiektywu.
Potem Majka poszła do swojej kajuty po piłkę, a ja wypuściłem na wolność Toma i wygoniłem go na pas startowy. Słońce już wstało, nocny mróz nieco zelżał, ale nadal było bardzo zimno. Małego nigdzie nie zauważyłem.
Przegoniłem Toma kilkakrotnie po pasie startowym dla rozgrzewki. Tom czuł się zaszczycony moją uwagą i z wdzięczności ciągle pytał o polecenia. Potem nadeszła Majka z piłką i żeby nie zamarznąć pograliśmy z pięć minut — szczerze mówiąc nie bez przyjemności. Ciągle miałem nadzieję, że Majka jak zwykle wciągnie się do gry, ale nic z tego nie wyszło. W końcu zbrzydło mi i zapytałem wprost, co się stało. Majka położyła piłkę na ziemi, usiadła na piłce, podciągnęła dochę i frasobliwie oparła policzek na dłoni.
— Może jednak dowiem się, o co chodzi? — powtórzyłem.
Majka spojrzała na mnie i odwróciła się.
— A może jednak odpowiesz? — zapytałem podnosząc głos.
— Wiatr jest dzisiaj — powiedziała z roztargnieniem spoglądając na niebo.
— Co? — zapytałem. — Jaki wiatr?
Majka stuknęła się palcem w czoło obok obiektywu „trzeciego oka” i powiedziała:
— Ka-ba-ka-łwan. Ka-nas ka-prze-ka-cież ka-sły-ka-szą.
— Ka-sa-ka-ma ka-ba-ka-łwan — odpowiedziałem. — Ka-tam ka-ma-ka-ją ka-prze-ka-ka-ka-źnik.
— Też racja — powiedziała Majka. — Mówię przecież — mamy dziś wiatr.
— Tak — potwierdziłem — rzeczywiście mamy wiatr.
Stałem tak chwilę z uczuciem diabelnego skrępowania, starając się wymyśleć jakiś neutralny temat do rozmowy, ale nic oprócz tegoż wiatru nie wymyśliłem i wtedy wpadło mi do głowy, że nieźle byłoby się przespacerować. Jeszcze ani razu nie chodziłem po okolicy — prawie już tydzień tu jestem, a po tej ziemi właściwie nie chodziłem, widziałem ją tylko na ekranach. Zresztą mieliśmy szansę natknąć się gdzieś w zaroślach na Małego, zwłaszcza jeśli on sam tego zechce, i tym sposobem połączymy przyjemne z pożytecznym — zaczniemy z nim pogawędkę w znanym mu otoczeniu. Wszystko to wyłożyłem Majce. Majka w milczeniu wstała i ruszyła w stronę bagna, a ja chowając nos w futrzanym kołnierzu, a ręce głęboko w kieszeniach, poszedłem za nią. Tom omdlewając z usłużności przyczepił się w pierwszej chwili do nas, ale kazałem mu zostać na miejscu i oczekiwać na dalsze polecenia.
Читать дальше