— Moi szlachetni przyjaciele! — wyrzekł nareszcie dźwięcznym głosem doktor Budach, podniósł się i upadł na Rumatę.
Rumata troskliwie objął go ramieniem.
— Gotów? — zapytał don Condor.
— Do rana się nie obudzi. — Rumata wziął doktora na ręce i zaniósł na łoże ojca Cabani, który mruknął z zawiścią:
— Doktorowi to można dać, ale ojcu Cabani nie wolno, bo zaszkodzi. O, nieładnie!
— Mam kwadrans do dyspozycji — rzekł po rosyjsku don Condor.
— Mnie wystarczy pięć minut — odparł Rumata ledwie opanowując rozdrażnienie. — Mówiłem wam o tym już tak dużo, że teraz zajmę najwyżej minutę. Otóż w całkowitej zgodzie z podstawową teorią feudalizmu — spojrzał z wściekłością na don Condora — to zwykle wystąpienie mieszczan przeciwko baronii — przeniósł wzrok na don Hugo — przybrało formę prowokacyjnej intrygi Świętego Zakonu i doprowadziło do przekształcenia Arkanaru w bazę feudalno-faszystowskiej agresji. My tu łamiemy sobie głowy starając się na siłę wepchnąć tę skomplikowaną, pełną sprzeczności, zagadkową postać don Reby pomiędzy Richelieu, Neckera, Tokugawe. leyasu, Monka, a on tymczasem okazał się nędznym chuliganem i głupcem. Zdradził i sprzedał wszystko, co mógł, zaplątał się we własnych kombinacjach, stchórzył śmiertelnie i w te pędy pomknął do Świętego Zakonu po ratunek. Minie pół roku i zakatrupią go, a Zakon pozostanie. Strach pomyśleć, jakie z tego wynikną konsekwencje dla Kraju za Cieśniną, a następnie dla całego Imperium. W każdym bądź razie cala nasza dwudziestoletnia działalność na terenie Imperium weźmie w łeb. Pod rządami Świętego Zakonu nie będzie pola do popisu. Przypuszczam, że Budach jest ostatnim człowiekiem, jakiego uratowałem. Później już nie będzie kogo ratować. Skończyłem.
Don Hug złamał w końcu podkowę i smyrgnął połówki w kąt.
— Tak, zgapiliśmy się — powiedział. — A może sytuacja nie jest jeszcze taka straszna, Antonie?
Rumata tylko popatrzył na niego.
— Powinieneś był sprzątnąć don Rebę! — rzekł nagle don Condor.
— Nie rozumiem, jak to „sprzątnąć”?
Na twarzy don Condora wystąpiły czerwone plamy.
— Fizycznie! — wybuchnął.
Rumata usiadł.
— Innymi słowy — zabić?
— Tak. Tak! Tak!!! Zabić! Porwać! Usunąć! Wsadzić do ciupy! Trzeba było działać. Nie naradzać się z dwoma durniami, którzy nie mieli zielonego pojęcia, co się święci.
— Ja też nie miałem.
— Ty przynajmniej wyczuwałeś.
Umilkli.
— Coś w rodzaju rzezi Barkańskiej? — spytał don Condor nie patrząc na Rumatę.
— Mniej więcej. Tylko lepiej zorganizowane.
Don Condor gryzł wargi.
— Teraz już za późno, żeby go sprzątnąć?
— Nie ma sensu — odparł Rumata. — Po pierwsze, sprzątną go inni. a po drugie, nie widzę w ogóle potrzeby. Przynajmniej trzymam go w ręku.
— A to jakim sposobem?
— Boi się mnie, jak diabeł święconej wody. Czuje, że za mną stoi jakaś siła. Proponował mi już nawet współpracę.
— Doprawdy? — mruknął don Condor. — To rzeczywiście nie ma sensu.
Don Hug przemówił zacinając się z lekka:
— Czy wy t-to wszystko poważnie, towarzysze?
— Co mianowicie? — spytał don Condor.
— N-no, to wszystko?… Zabić, sprzątnąć fizycznie… Czyście powariowali?
— Szlachetny pan trafiony w piętę — bąknął Rumata. Don Condor wyrecytował powoli:
— W okolicznościach nadzwyczajnych jedynie nadzwyczajne środki są skuteczne.
Don Hug poruszając wargami przenosił wzrok z jednego na drugiego.
— Czy w-wy… zdajecie sobie sprawę, do czego was to doprowadzi?… R-rozumiecie, do czego was to doprowadzi, hę?
— Uspokój się, mój drogi — powiedział don Condor. — Nic się nie stanie, i na razie dość o tym. Co zrobimy z Zakonem? Proponuję blokadę obszaru arkanarskiego. Wasze zdanie, towarzysze? Tylko prędko, bardzo się spieszę.
— Nie mam jeszcze żadnego zdania — odparł Rumata. — A tym bardziej Paszka. Trzeba porozumieć się z Bazą. Rozejrzeć się. A za tydzień spotkamy się i coś postanowimy.
— Zgoda. — Don Condor wstał. — idziemy.
Rumata zarzucił sobie Budacha na ramię i wyszedł z chaty. Don Condor przyświecał mu latarką. Gdy dotarli do helikoptera, Rumata ułożył doktora na tylnym siedzeniu. Don Condor łomocąc mieczem i zaplątując się w płaszcz usadowił się w fotelu pilota.
— Podrzuci mnie pan do domu? — spytał Rumata. — Chciałbym się wreszcie wyspać.
— Dobra — burknął don Condor. — Tylko pospiesz się, bardzo cię proszę.
— Natychmiast wracam — Rumata pobiegł do chaty.
Don Hug wciąż jeszcze siedział przy stole i tarł brodę patrząc w jeden punkt. Obok niego stał ojciec Cabani i mówił:
— Tak zawsze z tym bywa, przyjacielu. Starasz się jak najlepiej, a wypada gorzej…
Rumata zgarnął oburącz miecze i bandolety.
— Cześć, Paszka — powiedział. — Nie martw się, po prostu wszyscy jesteśmy przemęczeni i nerwy nam wysiadają.
Don Hug pokręcił głową.
— Uważaj, Antonie. Och, uważaj!… Co innego wuj Sasza, on tu siedzi od dawna i nie nam go pouczać. Ale ty…
— Tymczasem chcę się wyspać. Ojcze Cabani, niech pan będzie tak dobry, weźmie moje konie i odprowadzi je do barona Pampy. Zjawię się u niego w najbliższych dniach.
Na dworze z cicha zawyły śmigła. Rumata pomachał ręką i wypadł z chaty. W jaskrawym świetle reflektorów zarośla olbrzymich paprotników i białe pnie drzew wyglądały dziwacznie i niesamowicie. Rumata wdrapał się do kabiny i zatrzasnął drzwiczki.
W kabinie pachniało ozonem, sztucznym tworzywem i wodą kolońską. Don Condor poderwał maszynę i pewnie poprowadził nad Traktem Arkanarskim. Ja bym w tej chwili nie był do tego zdolny, pomyślał z lekką zawiścią Rumata. Za nimi spokojnie posapywał we śnie stary Budach.
— Antonie — odezwał się don Condor — nie chciałbym… e-e-e… wydać ci się nietaktownym i nie posądzaj ronię, że… e-e-e… wtrącam się do twoich spraw osobistych.
— Słucham pana — Rumata od razu domyślił się, o czym będzie mowa.
— Wszyscy jesteśmy zwiadowcami — ciągnął dalej don Condor. — i to, co mamy najdroższego, powinno znajdować się daleko na Ziemi albo w głębi naszych serc. Żeby nie można było nam tego odebrać, na przykład jako zakładnika.
— Mówi pan o Kirze? — spytał Rumata.
— Tak, mój chłopcze. Jeśli moje informacje o don Rebie są zgodne z prawdą, to trzymanie go w ręku jest zajęciem nader trudnym i niebezpiecznym. Rozumiesz, co mam na myśli…
— Tak, rozumiem. Postaram się coś wymyślić.
Leżeli w ciemności trzymając się za ręce. W mieście panowała cisza, tylko od czasu do czasu gdzieś niedaleko rżały niecierpliwie konie i waliły kopytami. Rumata co trochę zapadał w drzemkę i natychmiast się budził, ponieważ Kira wstrzymywała oddech — we śnie ściskał zbyt mocno jej rękę.
— Musisz być bardzo śpiący — powiedziała szeptem. — Śpij.
— Nie, nie, opowiadaj, ja słucham.
— Co chwila zasypiasz.
— Mimo to wszystko słyszę. Jestem rzeczywiście bardzo zmęczony, ale jeszcze bardziej stęskniłem się za tobą. Szkoda mi spać. Opowiadaj, to mnie interesuje.
Potarła z wdzięcznością nosem o jego ramię, pocałowała w policzek i snuła dalej swoją opowieść. Dziś wieczorem chłopiec z sąsiedztwa przyniósł jej wiadomość od ojca. Ojciec leży. Wypędzili go z kancelarii i na pożegnanie zbili okrutnie pałkami. Ostatnio w ogóle nic nie może jeść, tylko pije, siny jest jak trup i trzęsie się cały. i jeszcze chłopiec mówił, że zjawił się brat — ranny, ale wesoły i pod dobrą datą, w nowym mundurze. Dał ojcu pieniędzy, napił się z nim i znów wygrażał, że się ze wszystkimi rozprawią,. Jest teraz podporucznikiem w jakimś specjalnym oddziale, ślubował wierność Zakonowi i zamierza zostać mnichem. Ojciec prosił, żebym broń Boże nie przychodziła teraz do domu. Brat się odgrażał, że się z nią porachuje, zwąchała się z wielkim panem, ruda małpa…
Читать дальше