Doktor Budach był z pewnością bardzo głodny. Niemniej delikatnie, lecz stanowczo podziękował za dania mięsne i zaszczycił swą uwagą jedynie sałatki i pierożki z konfiturami. Wypił szklankę estorskiego, oczy mu zabłysły, policzki zabarwiły się zdrowym rumieńcem. Rumata nie mógł jeść. Przed jego oczami płonęły z trzaskiem kopciły czerwone pochodnie, czuł swąd przypalanych ciał, w gardle tkwił mu jakiś dławiący kłębek. Toteż czekając, aż gość zaspokoi głód, stał przy oknie prowadząc uprzejmą pogawędkę, spokojnie i bez pośpiechu, by nie przeszkadzać mu w jedzeniu.
Miasto stopniowo wracało do życia.
Na ulicach pojawili się ludzie, głosy stawały się donośniejsze, słychać było stuk młotków i trzask drewna — to z dachów i ze ścian usuwano pogańskie figurki. Gruby łysy sklepikarz pchał wózek z beczką piwa, by sprzedawać je na placu po dwa grosze za kufel. Mieszkańcy zaczynali się przystosowywać. W bramie naprzeciwko szpieg-anioł stróż dłubiąc w nosie paplał z chudą gospodynią. W parę minut później przejechały furmanki naładowane aż po wysokość pierwszego piętra. Rumata początkowo nie zorientował się, co takiego wiozą, dopiero po chwili spostrzegł sine ręce i nogi sterczące spod rogoży i czym prędzej wrócił do stołu.
— Człowiek — mówił Budach jedząc powoli — jest stworzeniem obdarzonym zadziwiającą zdolnością przywykania do wszelkich warunków. Nie istnieje w przyrodzie nic takiego, z czym by się nie oswoił. Koń, pies czy mysz nie posiadają takiej właściwości. Widocznie Bóg stwarzając człowieka wiedział, na jakie męki go skazuje, dał mu więc ogromny zapas sił i cierpliwości. Trudno orzec, dobrze to czy źle. Gdyby człowiek nie miał takiej cierpliwości i wytrzymałości, wszyscy dobrzy ludzie dawno by już wyginęli i na świecie zostaliby sami źli i bezduszni.
Z drugiej strony nawyk cierpliwości i przystosowywania zamienia ludzi w nieme bydlęta, które już niczym, oprócz anatomii, nie różnią się od zwierząt, a nawet są od nich bardziej bezbronne, i każdy dzień rodzi nowy koszmar zła i przemocy…
Rumata spojrzał na Kirę. Siedziała naprzeciwko Budacha, wpatrzona w niego i zasłuchana, z policzkiem wspartym na piąstce. Oczy miała smutne, widocznie bardzo było jej żal ludzi.
— Możliwe, że masz rację, czcigodny panie — powiedział Rumata. — Ale weźmy, na przykład, mnie. Jestem zwyczajnym szlachcicem znacznego rodu (wysokie czoło Budacha pofałdowały zmarszczki, oczy zaokrągliły się z wesołego zdziwienia), niezmiernie lubię uczonych, ową szlachtę duchową, i w głowie mi się nie mieści, dlaczego wy, stróże i jedyni posiadacze głębokiej wiedzy, jesteście tak bierni? Dlaczego bez szemrania pozwalacie sobą poniewierać, wrzucać do więzień, palić na stosach? Dlaczego sens waszego życia — zdobywanie wiedzy — jest tak całkowicie oderwany od jego potrzeb praktycznych, od walki ze złem?
Budach odsunął pusty półmisek po pierożkach.
— Dziwne pan zadaje pytania, don Rumata. Zabawne, że to samo mówił mi szlachetny don Hug, komorzy naszego księcia. Zna go pan? Tak właśnie myślałem… Walka ze złem! Ale co to jest zło? Każdy ma prawo pojmować je na swój sposób. Dla nas, uczonych, złem jest ciemnota, kościół zaś uczy, że ciemnota to dobro, natomiast wszelkie zło wypływa z wiedzy. Dla rolnika złem są podatki i susza, a dla handlarza zbożem susza to dobro. Dla niewolników zło — to pijany i okrutny pan, dla rzemieślnika — chciwy lichwiarz. A więc jak wygląda to zło, z którym należy walczyć, don Rumata? — powiódł smutnym wzrokiem po słuchaczach. — Zło jest nie do wytępienia. Żaden człowiek na świecie nie jest w mocy zmniejszyć jego ilości. Może nieco polepszyć własny los, ale zawsze kosztem pogorszenia losu innych, i zawsze będą królowie bardziej lub mniej okrutni, baronowie bardziej lub mniej dzicy, i zawsze będzie ciemny naród żywiący podziw dla swych ciemięzców, a nienawiść do swego wybawcy. i wszystko dlatego, że niewolnik znacznie lepiej rozumie swego pana, choćby najokrutniejszego, niż swego wybawcę, każdy bowiem doskonale potrafi wyobrazić sobie siebie w roli pana, mało kto zaś w roli bezinteresownego wybawcy. Tacy są ludzie, don Rumata, i taki jest nasz świat.
— Świat stale się zmienia, doktorze Budach — rzekł Rumata. — Znamy czasy, gdy królów nie było…
— Świat nie może zmieniać się wiecznie — odparł Budach — bowiem nic nie jest wieczne, nawet zmiany… Nie znamy zasad doskonałości, jednakże z czasem można ją osiągnąć. Niech pan spojrzy, na przykład, jak jest zbudowane nasze społeczeństwo. Jak cieszy oko ta przejrzysta, prawidłowa pod względem geometrycznym konstrukcja) Na dole chłopi i rzemieślnicy, wyżej szlachta, następnie duchowieństwo i na samym szczycie król. Jakie to wszystko przemyślane, co za trwałość i jaka harmonia. Cóż jeszcze zmieniać w tym oszlifowanym krysztale, który jest dziełem rąk niebiańskiego jubilera? Nie ma budowli trwalszych nad piramidy, powie to panu każdy doświadczony architekt. — Podniósł palec do góry gestem kaznodziei: — Ziarno wysypywane z worka nie układa się równymi warstwami, lecz tworzy tak zwany stożek. Każde ziarenko czepia się drugiego, by nie stoczyć się w dół. To samo i ludzkość. Jeśli pragnie stanowić pewną całość, ludzie muszą trzymać się jeden drugiego tworząc konstrukcję w kształcie piramidy.
— Czyżby pan naprawdę uważał ten świat za doskonały? — zdziwił się Rumata. — Po spotkaniu z don Rebą, po tym, co pan przeszedł w więzieniu…
— Mój młody przyjacielu, oczywiście, że tak! Wiele rzeczy na świecie mi się nie podoba, niejednokrotnie chciałbym to i owo ulepszyć… Ale cóż robić? W oczach sił wyższych doskonałość wygląda inaczej, niż w moich. Na cóż się zda drzewu narzekanie, że nie może się poruszać, a przecież tak chętnie uciekałoby co sił w nogach przed toporem drwala.
— A gdyby można było zmienić wyższe nakazania?
— Tego mogą dokonać tylko siły wyższe…
— Niech pan więc spróbuje wyobrazić sobie, że jest pan Bogiem…
Budach roześmiał się.
— Gdybym mógł wyobrazić sobie, że jestem Bogiem, Stałbym się nim!
— No, a gdyby pan miał możność doradzić coś Bogu?
— Cóż za bogata wyobraźnia — rzekł z uznaniem Budach, — To piękne. Pan jest człowiekiem wykształconym? Świetnie! Z przyjemnością bym z panem popracował…
— Pochlebia mi pan… Cóż jednak doradziłby pan Wszechmogącemu? Co pańskim zdaniem Wszechmogący powinien uczynić, by pan orzekł: oto teraz świat jest dobry i piękny?…
Budach uśmiechnął się z aprobatą i splótłszy ręce na brzuchu zagłębił się w fotelu. Kira wpatrywała się w niego zachłannie.
— No dobrze. Powiedziałbym więc Wszechmogącemu: „Stwórco, nie znam twoich planów, może nie leży w twych zamiarach uczynić ludzi dobrymi i szczęśliwymi. Zechciej to jednak sprawić! To takie proste! Daj im pod dostatkiem chleba, mięsa i wina, daj im dach nad głową i odzienie. Niechaj znikną głód i nędza, a wraz z tym cała reszta, która ich dzieli”.
— I to wszystko? — zapytał Rumata.
— Uważa pan, że to mało? Rumata pokiwał głową.
— Bóg odpowiedziałby panu: „Nie wyjdzie to ludziom na dobre. Albowiem silni waszego świata odbiorą słabym wszystko, co im dałem, i słabi znów staną się nędzarzami”.
— Prosiłbym Boga, by uchronił słabych. „Oświeć okrutnych władców” — powiedziałbym.
— Okrucieństwo jest siłą. Utraciwszy je, władcy utracą tym samym silę i wówczas zastąpią ich inni okrutnicy.
Budach przestał się uśmiechać.
Читать дальше