— „Numer czterysta osiemdziesiąt pięć, don Keu, Królewska dwanaście, za znieważenie imienia jego Przewielebności biskupa don Reby, które miało miejsce na balu dworskim przed dwoma laty, naznacza się trzy tuziny rózeg w gołe miękkie części ciała z całowaniem trzewika Jego Przewielebności”.
Brat Tibak usiadł.
— Proszę tym korytarzem — powiedział bezbarwnie urzędnik. — Rózgi na prawo, trzewik na lewo. Następny…
Ku wielkiemu zdziwieniu Rumaty, don Keu nie protestował. Widocznie napatrzał się na różne różności stojąc w kolejce. Chrząknął tylko, z godnością podkręcił wąsa i wyszedł na korytarz. Następny, olbrzymi don Pifa, istna góra trzęsącego się sadła, stał już bez kapelusza.
— Don Pifa… don Pifa… — zamruczał urzędnik wodząc palcem po liście. — Ulica Mleczarzy dwa?
Don Pifa wydał gardłowy pomruk.
— Numer pięćset cztery, bracie Tibak. Brat Tibak znów otarł pot i wstał.
Numer pięćset cztery, don Pifa, ulica Mleczarzy dwa, bez zarzutu wobec Jego Przewielebności — a więc czysty.
— Don Pifa — oświadczył urzędnik — otrzyma pan znak oczyszczenia. — Schylił się, wyjął z kufra, który stał obok fotela, żelazną bransoletę i podał ją szlachetnie urodzonemu Pifie. — Nosić na lewej ręce, okazywać na każde żądanie rycerzy Zakonu. Następny…
Don Pifa znów wydał gardłowy pomruk i odszedł oglądając bransoletę. Urzędnik już bębnił następne nazwisko. Rumata przebiegł wzrokiem kolejkę. Było tu dużo znajomych. Niektórzy nosili wytworny jak zwykle strój, inni wyraźnie udawali biednych, wszyscy zaś byli gruntownie utaplani w błocie. Gdzieś w połowie kolejki głośno, by wszyscy słyszeli, don Sera już po raz trzeci w ciągu ostatnich pięciu minut obwieszczał: „Nie widzę przeszkód, by nawet szlachetnie urodzonemu nie można było wlepić paru rózeg w imieniu Jego Przewielebności!”
Rumata zaczekał, póki następnego nie wysłali na korytarz (był to znany handlarz ryb, któremu naznaczono pięć rózeg bez całowania trzewika za pozbawiony entuzjazmu sposób myślenia), przepchnął się do stołu i bezceremonialnie położył dłoń na papierach tuż przed nosem urzędnika.
— Przepraszam bardzo — powiedział. — Mam tu odebrać nakaz zwolnienia doktora Budacha. Jestem don Rumata.
Urzędnik nie podniósł głowy.
— Don Rumata… don Rumata… — mamrotał i odsunąwszy jego rękę zaczął wodzić paznokciem po liście.
Co robisz, ty stary kałamarzu? Chodzi mi o nakaz zwolnienia!
— Don Rumata… don Rumata… — Zatrzymać ten automat było jak widać niepodobieństwem. — Ulica Kotlarzy osiem. Numer szesnaście, bracie Tibak.
Rumata czuł, że za jego plecami wszyscy wstrzymali oddech. Prawdę mówiąc, to i jemu zrobiło się trochę nieswojo. Spocony, purpurowy brat Tibak wstał.
— Numer szesnaście, don Rumata, Kotlarzy osiem, za specjalne zasługi dla Zakonu i w dowód szczególnego uznania Jego Przewielebności raczy odebrać nakaz zwolnienia doktora Budacha, z którym to Budachem postąpi według własnej woli — patrz dokument sześć — siedemnaście — jedenaście.
Urzędnik natychmiast wyciągnął papier spod rozłożonych list i podał Rumacie.
— Żółte drzwi na pierwszym piętrze, pokój sześć, prosto korytarzem, potem na prawo i na lewo. Następny…
Rumata przejrzał dokument. Nie był to nakaz zwolnienia Budacha. Stanowił tylko podstawę, by mu wydano przepustkę do piątego specjalnego oddziału kancelarii, gdzie powinien odebrać zlecenie dla sekretariatu spraw tajnych.
— Coś ty mi dał, zakuty łbie? — spytał. — Gdzie nakaz?
— Żółte drzwi na pierwszym piętrze, pokój sześć, prosto korytarzem, potem na prawo i na lewo — powtórzył urzędnik.
— Pytam, gdzie nakaz? — ryknął Rumata.
— Nie wiem… nie wiem… Następny!
Rumata usłyszał nad uchem sapanie, coś miękkiego i gorącego przygniotło mu plecy. Odsunął się. Do stołu ponownie przepchnął się don Pifa.
— Nie włazi — oznajmił piskliwie. Urzędnik podniósł na niego mętny wzrok.
— Imię? Godność? — zapytał.
— Nie włazi… powtórzył don Pifa szarpiąc bransoletę z trudem dającą się wcisnąć na trzy tłuste paluchy.
— Nie włazi… nie włazi… — mruczał urzędnik i nagłym ruchem przysunął do siebie grubą księgę, leżącą po jego prawej ręce. Księga w czarnej zatłuszczonej oprawie wyglądała złowieszczo. Przez kilka sekund don Pifa wpatrywał się w nią osłupiały, po czym cofnął się gwałtownie i bez słowa podążył ku drzwiom. W kolejce wybuchnął gwar: „Prędzej, prędzej, nie zabierać czasu!” Rumata też odszedł od stołu. Co za grzęzawisko, myślał. No, ja was… Urzędnik bębnił w przestrzeń: „Jeśli natomiast wymieniony znak oczyszczenia nie mieści się na lewym napięstku oczyszczonego lub jeśli oczyszczony nie ma lewego napięstka jako takiego…” Rumata okrążył stół, zanurzył obie ręce w kuferku z bransoletami, nabrał, ile się dało i poszedł dalej.
— Hej, hej! — zawołał urzędnik głosem pozbawionym wyrazu. — Uprawnienie!
— Chwała Panu — wymówił z naciskiem Rumata oglądając się przez ramię. Urzędnik i brat Tibak natychmiast wstali i niezgodnym chórem odpowiedzieli: „l ja go chwalę”. Kolejka patrzyła na oddalającego się Rumatę z zawiścią i podziwem.
Po wyjściu z kancelarii Rumata wolnym krokiem skierował się do Wesołej Wieży, zatrzaskując po drodze bransolety no lewej ręce. Było ich dziewięć, na lewej ręce zmieściło się tylko pięć. Pozostałe cztery włożył na prawą. Biskup Arkanaru chciał mnie pokonać przez wyczerpanie, myślał. Nic z tego. Bransolety podzwaniały przy każdym jego kroku, w ręce trzymał imponujący dokument sześć — siedemnaście — jedenaście, zdobny w kolorowe pieczęcie. Spotykani mnisi, pieszo i na koniach, czym prędzej usuwali mu się z drogi. W tłumie pojawiał się i znikał trzymający się w przyzwoitej odległości jego anioł stróż. Rumata młócąc niemiłosiernie maruderów pochwami mieczy dotarł do bramy, ryknął groźnie na strażnika, który chciał mu zastąpić drogę, przebył szybko podwórze i zaczął schodzić po oślizłych, wyszczerbionych stopniach w oświetlony kopcącymi pochodniami półmrok. Był to przedsionek sanktuarium byłego Ministerstwa Ochrony Berła — więzienie królewskie oraz cele śledcze. W łukowato sklepionych korytarzach co dziesięć kroków z zardzewiałych gniazd w ścianie sterczały śmierdzące pochodnie. Pod każdą z nich, w niszy przypominającej pieczarę, czerniały drzwi z zakratowanym okienkiem. Były to wejścia do cel więziennych, zaryglowane od zewnątrz ciężkimi, żelaznymi zasuwami. W korytarzach było pełno ludzi. Popychali się, krzyczeli, biegali, komenderowali… Zgrzytały rygle, trzaskały drzwi, kogoś bili, kto wył nieludzko, kogoś wlekli, kto się opierał, kogoś wpychali do celi i tak już nabitej, że szpilki nie wetknąć, kogoś usiłowali z celi wyciągnąć i ani rusz nie mogli, darł się wniebogłosy: „To nie ja! Nie ja l” — i czepiał się sąsiadów. Skupione twarze przechodzących mnichów miały zatwardziały wyraz. Każdy dokądś spieszył, każdy załatwiał sprawy państwowej wagi. Rumata pragnąc się zorientować, co i jak, przemierzał korytarze jeden za drugim i schodził coraz niżej. Na dolnych kondygnacjach było nieco spokojniej. Tutaj, wnioskując z rozmów, odbywał się egzamin absolwentów Szkoły Patriotycznej, grupki półnagich, barczystych wyrostków w skórzanych fartuchach. Stali przed celami tortur, wertowali zatłuszczone podręczniki i od czasu do czasu podchodzili do dużego zbiornika z przytwierdzonym na łańcuchu kubkiem i popijali wodę. Z cel dolatywały przeraźliwe krzyki, odgłosy razów i ciężki swąd spalenizny. A te rozmowy, rozmowy.
Читать дальше