— Co pan opowiada mojemu pacjentowi, doktorze Wright? — spytał stanowczo Mandrake. — Twierdzi pan, że doświadczenia graniczne to nie rzeczywistość, że są tylko i wyłącznie zjawiskiem fizycznym? — Odwrócił się do pana Wojakowskiego. — Doktor Wright nie wierzy w cuda.
Wierzę, zaprzeczył w myślach Richard. Ależ wierzę.
— Doktor Wright nie chce uwierzyć, że zmarli potrafią się z nami kontaktować. Czy właśnie to panu wmawiał?
— Nic mi nie wmawiał — sprzeciwił się pan Wojakowski. — Opowiadałem panu doktorowi o swoim pobycie na Yorktown…
— Jestem przekonany, że doktor Wright się zgodzi, aby resztę tej historii opowiedział mu pan przy następnej okazji. Mam bardzo napięty plan dnia i jeśli mamy zamienić parę słów…
Pan Wojakowski odwrócił się do Richarda.
— Nie będzie pan miał nic przeciwko temu, abym z nim porozmawiał?
— Ależ skąd. Może mu pan powiedzieć wszystko, co panu przyjdzie do głowy — odparł Richard i poszedł do windy. Musiał opracować testy sprawdzające, czy theta-asparcyna może samodzielnie przerywać doświadczenia graniczne, czy też potrzebna jest do tego kombinacja theta-asparcyny oraz acetylocholiny i kortyzolu. Zadzwonię do Amelii, zadecydował. Powiedziała, że jest skłonna ponownie poddać się badaniu.
Wcisnął guzik „góra”. Przejrzę skany i skontaktuję się z doktor Jamison. A także z matką Maisie, dodał w myślach i spojrzał za siebie. Pan Wojakowski i Mandrake niemal dotarli do drzwi biura. Richard popędził za nimi.
— Panie Wojakowski. Ed. — Zatrzymał się przy swoim pacjencie. — Co się z nim stało?
— Doktorze Wright — wtrącił się pan Mandrake. — I tak zabrał mi pan przeszło połowę czasu, przeznaczonego na spotkanie z obecnym tu panem Wojakowskim…
Richard go zignorował.
— Co się stało z marynarzem, tym, który strzelał z karabinu maszynowego?
— Z Normem Pichette’em? Nie wyszedł z tego. — Pan Wojakowski pokręcił głową.
Nie wyszedł z tego.
— Panie doktorze — denerwował się Mandrake. — Jeśli w ten sposób chce pan zaprzepaścić moje badania…
— Zapalenie otrzewnej — wyjaśnił pan Wojakowski. — Zmarł następnego dnia.
— A co z tym drugim?
— Doktorze Wright! — krzyknął Mandrake.
— Z tym, który miał pękniętą czaszkę? George’em Weise’em? Wydobrzał. Któregoś dnia dostałem od niego list.
— Czyli wiadomość — uradował się Richard. — Miał pan rację, Mandrake, to rzeczywiście jest wiadomość.
Mandrake ściągnął usta.
— O czym pan mówi?
Richard klepnął go w ramię.
— I tak pan nie zrozumie. „Więcej jest rzeczy w niebie i na ziemi”, Manny, staruszku, „niż się ich śniło waszej filozofii”. I niedługo pozna pan ich znaczenie.
„Jestem… ja… morze… sam”.
Alfred Hitchcock, na krótko przed śmiercią
Po długim czasie ciemności zdawały się nieco rozjaśniać, mrok odrobinę poszarzał, gwiazdy przygasły.
— Słońce wschodzi — zwróciła się Joanna do małego francuskiego buldoga, chociaż wciąż go nie widziała. Przyjrzała się uważnie niebu na wschodzie, szukając paska jasności nad horyzontem. Nie potrafiła jednak go dostrzec, a światło, jeśli rzeczywiście było to światło, przesiąkało równomiernie ze wszystkich kierunków nieba, jeśli to naprawdę było niebo.
Światło pojawiało się tak powoli, że Joanna uznała, iż się pomyliła, a szarzejący mrok to wytwór jej wyobraźni. Po niedługim czasie wyszły gwiazdy, niejedna po drugiej, lecz wszystkie naraz, niebo zrobiło się grafitowe, a potem szare. Zerwał się lekki wiatr, a noc zmieniła się we wczesny, chłodny poranek.
Już czwarta, pomyślała Joanna. O tej porze przybyła Carpathia, pokonawszy pełną parą pięćdziesiąt osiem mil w trzy godziny, zabójcze tempo. Ludzie w łodziach ratunkowych ujrzeli statek w ciemnoszarym przedświcie, najpierw światła, a potem wysoki komin wyrzucający dym. Chociaż Joanna bardzo uważnie wpatrywała się na południowy zachód, nie dostrzegała ani świateł, ani dymu.
Pomyślała, że nic tam nie ma, ale w miarę, jak jaśniało, coraz lepiej widziała postrzępiony horyzont, jakby zniekształcony daleką linią gór. Obudziła się w niej nadzieja. To Błogosławione królestwo, uznała. Albo Wyspa Avalon.
— Może jednak jesteśmy uratowani — powiedziała, spoglądając na psa. W tej samej chwili przekonała się, że nie trzyma w rękach francuskiego buldoga, tylko dziewczynkę z pożaru cyrku w Hartford, Małą Panienkę 1565. Miała usmoloną twarz, a jej loki pokrywał popiół.
— Nigdy nie miałam psa — oświadczyła dziewczynka. — Jak się nazywa? — Joanna ujrzała w jej ramionach francuskiego buldoga.
Potem strzepnęła z jej włosów płatek popiołu.
— Nie wiem — stwierdziła.
— W takim razie nadam ci imię. — Mała zwróciła się do pieska i uniosła go w górę, usmarowanymi dłońmi obejmując go w talii. — Nazwę cię Ulla.
Ulla.
— Kim jesteś? — zaciekawiła się Joanna. — Jak masz na imię? — Ze strachem czekała na odpowiedź. Oby nie Maisie. Żeby tylko nie miała na imię Maisie.
— Nie wiem — odparła dziewczynka, unosząc psa za łapy. — Umiesz robić sztuczki, Ulla? Pies w cyrku potrafił skakać przez obręcz. Miał fioletową obróżkę. W takim kolorze.
Wskazała palcem, a Joanna spostrzegła, że niebo przybrało lawendową barwę, a wokół unosiły się na wodzie błyszczące, fioletoworóżowe góry lodowe.
— Pole lodowe — mruknęła Joanna i zapatrzyła się na hiacyntową wodę.
Siedziały na fortepianie z restauracji A La Carte. Szerokie, orzechowe wieko instrumentu unosiło się stabilnie na powierzchni. Na podpórce wciąż stały otwarte nuty.
— Zdaje się, że fortepiany jednak pływają — stwierdziła Joanna i przekonała się, że klawiatura się zanurzyła. W lawendowej wodzie klawisze połyskiwały bladoróżowo i czarno.
— W cyrku była tuba — oznajmiła dziewczynka. — I wielki bęben. Czy Carpathia przypłynie nam na ratunek?
Joanna pomyślała, że nie, pomimo wody i gór lodowych nie znajdują się bowiem na Atlantyku. Zresztą nawet gdyby tam byli, i tak zrobiło się zbyt późno. Carpathia przybyła na długo przed świtem.
Wchodzące słońce zabarwiało niebo, lód i wodę na różowo, aby po chwili zalać wschód światłem. Góry lodowe rozbłysły mężną bielą. Joanna pomyślała, że może właśnie to widzieli pacjenci pana Mandrake’a. Wierzyli, że objawił się im Świetlisty Anioł, lecz się mylili. Pojawiało się przed nimi pole lodowe, błyszczące jak brylanty, szafiry i rubiny w oślepiającym świetle słońca.
— Skacz! — rozkazała dziewczynka. Złączyła ręce, tworząc koło. — Skacz!
Buldog wpatrywał się w nią z zainteresowaniem, przechyliwszy głowę na bok.
Dziewczynka opuściła ręce.
— Co się stanie, kiedy Carpathia tu dopłynie? — spytała.
Carpathia tu nie dotrze, odparła w myślach Joanna. Za daleko dla niej. Nikt tu nie przypłynie, aby nas uratować, bo jesteśmy za daleko.
— Kiedy pasażerowie wchodzą na pokład, ich nazwiska są zaznaczane na liście — oświadczyła dziewczynka. Ściągnęła z włosów wstążkę i zawiązywała ją na szyi psa. — Co im powiem, gdy spytają: „Jak się nazywasz, maleńka?” — Zaplątała nadpaloną na końcach wstążkę w ozdobną kokardę. — Jak ktoś nie zna swojego nazwiska, nie wpuszczają go na statek.
Joanna znowu pomyślała, że to bez znaczenia, bo Carpathia nie przypłynie, ale powiedziała:
— A może nadam ci imię, tak samo jak ty nadałaś Ulli?
Читать дальше