Joanna uznała, że to niemożliwe. Za daleko dla niej. Zresztą Carpathia nadpłynęła z południowego zachodu.
— I tak idę o zakład, że to ona — oświadczyła Helen, jakby Joanna się do niej odezwała. — No bo co innego?
Joanna doszła do wniosku, że Mackay-Bennett. Spoglądała na zbliżający się parowiec. Wypłynął z Halifaksu z pastorem i ładownią pełną lodu do obłożenia wyłowionych zwłok. Ciała zamierzano pochować w oceanie. Joanna pomyślała, że koniec musi być bliski. Popatrzyła na statek. Niebo znowu zmieniało barwę, ciemniało, żółkło, jak gnijące mięso.
Pewnie umierają ostatnie neurony, ostatnie komórki kory mózgowej, hipokamp, ciało migdałowate. Synapsy coraz słabiej rozbłyskują, przestają przekazywać impulsy. I co potem będzie? Nieodwracalna śmierć mózgu i Mackay-Bennett, zadecydowała.
— Jeśli to Carpathia, jesteśmy uratowane — cieszyła się Helen, przygarniając buldoga, jakby zbierała bagaże i przygotowywała się do wejścia na pokład.
Niebo stało się ciężkie, rdzawe. Komin Mackaya-Bennetta wyraźnie się od niego odcinał. Joanna pomyślała, że nikt nie pozna ich nazwisk. Chciała znaleźć swój szpitalny identyfikator, lecz nie miała go przy sobie, spadł do wody. Pożałowała, że nie poprosiła pana Wojakowskiego o wykonanie metalowego identyfikatora z jej nazwiskiem.
Johna Jacoba Astora rozpoznano po inicjałach wyhaftowanych po wewnętrznej stronie kołnierza. Przetrząsnęła kieszenie w poszukiwaniu długopisu, aby napisać imię Helen na kołnierzu jej sukienki, lecz niczego nie znalazła, nawet monety dla Charona.
— Chyba miałaś rację — przyznała Helen. — Ten statek wcale nie wygląda jak Carpathia.
Joanna podniosła wzrok, obawiając się, że ujrzy pokład zapełniony trumnami i przygotowanego do pracy balsamistę. Statek wciąż się znajdował daleko, lecz na tle rdzawego nieba wyraźnie było widać jego sylwetkę. Joanna od razu zorientowała się, że zamiast komina na statku znajduje się pomost wyspowy, najeżony masztami i antenami, a pod nim rozciąga się szeroki, płaski pokład i wklęsły, trójkątny dziób.
— Czy to Carpathia? — dopytywała się Helen.
— Nie — zamyśliła się Joanna. — To Yorktown.
— Yorktown? — powtórzyła dziewczynka. — Wydawało mi się, że Yorktown zatopiono na Morzu Koralowym.
— To prawda — potwierdziła Joanna. Dostrzegała teraz kabinę radiotelegrafisty, znajdującą się wysoko na pomoście wyspowym, oraz przypominające krzyże anteny. Naprawiono go w trzy dni.
— Co on tu robi?
— Nie mam pojęcia.
— Skąd wiesz, że to Yorktown, skoro nie widać nazwy? — dziwiła się Helen, lecz nie było mowy o pomyłce. Joanna widziała samoloty. Marynarze ustawili się przy relingu na pokładzie startowym, a ich białe mundury lśniły oślepiającą bielą.
— Myślisz, że nas widzą? — zaciekawiła się Helen. — Może powinnyśmy ich jakoś zawiadomić?
— Już to zrobiłyśmy — odparła Joanna. — SOS. SOS. — Wstała i zapatrzyła się w okręt, jakby na jego pokładzie ustawiono pluton egzekucyjny.
— Jesteśmy uratowane? — Helen spojrzała na Joannę.
— Nie wiem — usłyszała w odpowiedzi. To może być jeden z ostatnich rozbłysków synaps, ostatnia próba zrozumienia śmierci i umierania, ostatnia metafora. Albo coś zupełnie odmiennego. Joanna popatrzyła w niebo. Znowu się zmieniało, jaśniało, przybierało złotą barwę. Yorktown płynął prosto w kierunku fortepianu, niewiarygodnie wielki, niewiarygodnie prędki. Jego wąski dziób przecinał lśniącą wodę niczym nóż.
— Boisz się? — spytała Helen.
Yorktown znajdował się już bardzo blisko. Na wieżyczce, masztach i antenach powiewały flagi, a na pokładzie startowym stali marynarze. Machali rękami. Pośrodku, ubrany na biało dowódca okrętu spoglądał w kierunku Joanny i Helen przez lornetkę. Jej soczewki lśniły złotem.
— Więc jak? — dopytywała się dziewczynka.
— Tak — odparła Joanna. — Nie. Tak.
— Ja też się boję — przyznała Helen.
Joanna otoczyła ją ramieniem. Marynarze wznosili okrzyki, wymachiwali białymi czapkami w powietrzu. Za nimi, nad wieżą, wyszło słońce, oślepiająco jasne, pozłacając krzyże i dowódcę.
— A jeśli znowu zatonie? — przestraszyła się Helen. — Yorktown poszedł na dno pod Midway.
Joanna uśmiechnęła się do niej i do małego buldoga, a potem ponownie spojrzała na okręt.
— Każdy okręt prędzej czy później pójdzie na dno — stwierdziła i podniosła rękę na powitanie. — Ale nie dzisiaj. Nie dziś.