Woda. Joanna pomyślała, że przeżyła zatonięcie. Płynę na jakimś przedmiocie z Titanica, na leżaku. Ale przecież leżaki wykonano z listewek, a powierzchnia pod nią była szeroka i gładka. Fortepian. To na pewno fortepian z restauracji A La Carte.
Tylko że fortepiany nie unoszą się na wodzie. W filmie Fortepian instrument poszedł na dno jak kamień, ciągnąc bohaterkę za sobą pod zimną, zgubną wodę. Może to jest aluminiowy fortepian z Hindenburga. Ważył zaledwie 179 kilogramów.
I tak by zatonął. A może właśnie tonął. „Prędzej czy później każdy okręt pójdzie na dno”, oświadczył pan Wojakowski, a może ten tonął bardzo wolno dlatego, że ocean był wyjątkowo spokojny. Rozbitkowie mówili, że tamtej nocy woda była gładka jak szkło, a odbicia gwiazd nie mąciła najmniejsza fala.
Joanna wyciągnęła rękę, dotknęła klawiatury, a pod nią wody. W tej samej chwili uświadomiła sobie, że drugą ręką trzyma coś kurczowo w zgięciu ramienia.
Francuski buldog, uświadomiła sobie. Musiałam go chwycić, kiedy spadałam. Pamiętała jednak, że wszystko wypuściła, rzuciła do wody, a jej puste, otwarte dłonie unosiły się w ciemnościach.
Przypomniała sobie o kamizelce ratunkowej. Usiłowała wymacać jej sznurki, lecz ich nie znalazła. Nachyliła się nad psem, chcąc go obejrzeć. Było zbyt ciemno, lecz wyczuwała jego jedwabistą głowę i drobne ciało przytulone do jej boku. Nie poruszał się.
— W porządku, piesku? — spytała, nasłuchując, czy dyszy i czy jego małe serce bije, lecz niczego nie usłyszała.
Niespokojnie pomyślała, że może utonął, lecz w tej samej chwili przytulił się mocniej do jej boku.
— Nic ci nie jest — ucieszyła się. — Maisie będzie zadowolona.
Maisie. Przypomniała sobie, jak usiłowała pokonać mrok zapomnienia, jak bardzo starała się zapamiętać treść wiadomości, aby móc ją wysłać.
— Jak tylko nas uratują, wyślę Richardowi wiadomość — oświadczyła pieskowi.
Zapatrzyła się w ciemności. Carpathia przybędzie za dwie rodziny. Rozejrzała się wokół, szukając na horyzoncie świateł statku, lecz dostrzegła wyłącznie gwiazdy. Podniosła głowę, starając się znaleźć Wielką Niedźwiedzicę. Carpathia przybyła z południowego zachodu. Gdyby Joannie udało się zlokalizować Wielką Niedźwiedzicę, znalazłaby Gwiazdę Polarną i wiedziała, skąd przypłynie ratunek.
W letnie dni w Kansas wypatrywali Wielkiej Niedźwiedzicy. Biegali po chłodnej trawie, usiłując gołymi rękoma łapać robaczki świętojańskie, a gdy drogą jechał samochód, krzyczeli: „Auto!” i padali na plecy bez ruchu, czekając, aż jego reflektory omiotą okolicę jaskrawym światłem. Udawali martwych. A nawet kiedy samochód już pojechał, wciąż leżeli i wpatrywali się w gwiazdy, pokazując sobie gwiazdozbiory.
— To jest Wielka Niedźwiedzica. — Wskazywali palcami. — A to Mleczna Droga. A to Syriusz.
Gwiazdozbiory znikły. Joanna wyciągnęła szyję, chcąc znaleźć Strzelca, długie pasmo Mlecznej Drogi pośrodku nieba. Widziała jednak wyłącznie gwiazdy. Migotały jasno, wyraźnie, do samej wody, tak nieruchomej, że Joanna nie słyszała fal uderzających o pianino. Ani jedna zmarszczka nie mąciła odbić gwiazd, spokojnych i wyraźnych, jakby wcale nie były odbiciami, jakby wokół nie rozciągała się woda, tylko niebo.
Przytuliła psa.
— Wiesz, Toto, wydaje mi się, że nie jesteśmy już w Kansas. — Podkuliła nogi, odsuwając je od krawędzi fortepianu.
Nie płynęli Atlantykiem, a przedmiot, na którym się znalazła, nie był fortepianem. Raczej stołem do badań albo szufladą w kostnicy. Albo metaforą rozbitków z jej świadomości, unoszących się na wraku jej ciała, podczas gdy ostatnie synapsy rozbłyskiwały jak gwiazdy, jak robaczki świętojańskie.
Z kolei Atlantyk stanowił metaforę innego miejsca. Może rzeki Styks albo Jordan. Albo Tamtej Strony pana Mandrake’a. Nie, nie Tamtej Strony, uznała Joanna. To zupełnie nieznane miejsce, bez związku ze światem.
„Odległa kraina”, pomyślała, lecz znowu się myliła. To nie kraina. To miejsce tak odległe, że trudno je nazwać miejscem. Znajduje się tak daleko, że Carpathia nigdy się tu nie dostanie, nie przybędzie na ratunek, nie zabierze do domu. Stąd nie dochodzi żaden głos, wbrew temu, co twierdzi Maurice Mandrake, i nie ma znaczenia, że podobno otrzymał wiadomości od zmarłych.
Nawet ostatnie słowa umierających wcale nie były wiadomościami, lecz bezużytecznym echem żyjących. Niepotrzebnym kłamstwem. „Nigdy cię nie opuszczę”, twierdzą i opuszczają kogoś na zawsze. „Nie zapomnę cię”, utrzymują i zapominają wszystko w mrocznej, niszczącej wodzie. „Jeszcze się spotkamy” — to największe kłamstwo. Na lśniącym wybrzeżu nie będą czekali ojcowie. Nie znajdą się tam prorocy, starsi. Świetliste Anioły. Mroku nie rozświetli ani odrobina światła. Nigdy się nie spotkają. Ona ich nie zobaczy ani nie będzie potrafiła im przekazać, dokąd się udała.
Znikłam bez pożegnania, przypomniała sobie. Poczuła ukłucie bólu, jakby ktoś jej wbijał nóż między żebra.
— Do widzenia! — krzyknęła, lecz jej głos nie niósł się po wodzie. — Do widzenia, Vielle! Do widzenia, Kit! Do widzenia, Richard! — Chciała ich zobaczyć, lecz stali za daleko. Za daleko, aby mogła przypomnieć sobie twarz Richarda lub Maisie…
Maisie. Uświadomiła sobie, dlaczego uznała, że schody to robaczki świętojańskie. Owady sygnałowe, tak je nazywali w Kansas. Zapalają się i gasną, wysyłając wiadomości w mrok.
— Muszę przekazać wiadomość Richardowi — oświadczyła i stanęła na fortepianie, który zakołysał się niebezpiecznie. — Richard! — wrzasnęła, przykładając dłonie do ust. — Doświadczenia graniczne to wezwanie pomocy przez mózg!
Była za daleko. Jej głos nie miał szans dotrzeć do Richarda. Houdini, wołając w próżni: „Rosabelle, odpowiedz, powiedz, poproś o odpowiedź” do swojej żony, nie potrafił sprawić, aby go usłyszała. Joanna też nie umiała tego dokonać.
— To SOS — zawołała, za cicho. — SOS.
Francuski buldog skowytał u jej stóp, przerażony, że zostanie sam. Joanna ponownie usiadła i wyciągnęła do niego rękę. W ciemnościach nie mogła go z początku wyczuć, lecz w końcu objęła go ramionami i przytuliła.
— To nie ma sensu. — Pogłaskała go po jedwabistej głowie, której nie widziała. — Nigdy nie usłyszą.
Piesek zaszczekał z przejęciem. Jego głos przypominał płacz dziecka.
— Już dobrze — pocieszyła go Joanna, wiedząc, że kłamie. — Nie płacz. Jestem tu. Jestem tu.
Jestem tu. Gdzie jesteś? Świetliki uwięzione w zakręcanym słoiku, schwytane w dłonie, z których nie przenikało światło, wciąż wysyłały wiadomości, zapalały się i gasły, zapalały i gasły, chociaż to już było bez znaczenia. A Jack Phillips, chociaż Carpathia płynęła zbyt daleko, chociaż żaden inny statek nie mógł go usłyszeć, wciąż wysyłał, wystukiwał SOS, SOS, do samego końca.
— SOS — zawołała, kierując swoje myśli do Richarda, Kit i Vielle, niczym sygnały radiotelegraficzne, emitując je w nicość, posyłając przez rozległe mroki śmierci. — Do widzenia. Wszystko dobrze. Nie opłakujcie mnie. — Buldog się uciszył i zasnął, przytulony do niej, ale wciąż głaskała go po głowie. — Nie płacz — powiedziała, pragnąc, aby usłyszała ją Maisie, Richard. — To SOS.
Pomyślała, że jej wiadomości nigdy do nich nie dotrą, ale wciąż siedziała w ciemności, tuląc się do pieska, otoczona gwiazdami. Wysyłała sygnały miłości, żalu i nadziei. Wiadomości od umarłych.
Читать дальше