Następnego ranka wsiadł na pokład barki jak ktoś, kto ukradkiem ucieka z miasta na wieść o zarazie: szczęśliwy, że je porzuca, pełen pogardliwego współczucia dla tych, którzy w nim pozostają. Paauarin, znękana otaczającą ją wrogością, uprosiła go, aby nie zmuszał jej do dalszej podróży, zaopatrzył ją więc w pozwolenie podróżowania i dość pieniędzy, by mogła poczekać w Kirabai na następną barkę płynącą na północ. Za ostatnie trzysta bahli kupił od Enraiego dziewczynę VaKashani, obiecując, że pozwoli jej wrócić do Kashanu, kiedy znajdzie stałą opiekunkę dla dziecka.
— Ta jedna nazywa się Kinsa, panie — przypomniała mu po kilku spokojnych godzinach spędzonych na barce, przykładając obie ręce do czoła. — Czy raczysz, panie, powiedzieć tej bezużytecznej, jak brzmi imię dziecka?
Dlaczego jestem inny?, zapytywał sam siebie, kiedy złożył dłonie ze stępionymi pazurami na wysokiej burcie i spoglądał na rzekę. Cały świat myśli tak, a ja myślę inaczej. Kim jestem, żeby ich osądzać? Na słowa dziewczyny odwrócił się do niej.
— Kinsa… Oczywiście! Córka Hartat. — Jej zapach zmienił się od czasu, gdy widział ją ostatnio. — Sipaj, Kinsa. Wyrosłaś.
Rozpromieniła się na dźwięk własnego języka. Ostatecznie znała Supaariego VaGayjura od urodzenia; handlował z jej wioską przez lata, ufała mu. To dziecko ma szczęście, pomyślał. I twoi bliscy będą szczęśliwi, mogąc znowu cię dotknąć.
— Sipaj, Supaari. Jak będziemy nazywać tę maleńką? — zapytała znowu Kinsa.
Nie wiedząc, co odpowiedzieć, wyciągnął ręce, a Kinsa podała mu dziecko. Uśmiechnął się. Kinsa krótko przebywała wśród Jana’atów i wydawało się jej normalne, że ojciec chce potrzymać własne niemowlę. Tuląc bezwstydnie dziecko do piersi jak samiec Runąo, Supaari zaczął spacerować po pokładzie.
Już sam nie wiem, co robię, powiedział w duchu swojej córce. Nie wiem, jakie życie nam gotuję. Nie wiem, gdzie będziemy mieszkać, nie wiem, kogo poślubisz. Nie wiem nawet, jak cię nazwać.
Oparłszy się ponownie o burtę, usadowił dziecko w zagięciu ramienia. Przez chwilę przestał się wpatrywać w twarz córki i spojrzał na południe, gdzie nadrzeczna mgiełka złączyła się z deszczem, gdzie nie było wyraźnej różnicy między niebem i wodą, i znowu poczuł się, jakby wędrował we śnie. Jestem cudzoziemcem we własnym kraju, pomyślał, podobnie jak moja córka.
Jak Ha’an! Annę Edwards zapamiętał najlepiej ze wszystkich cudzoziemców. W języku k’san brzmiało to zupełnie nieźle: Ha’anala.
— Będzie miała na imię Ha’anala — powiedział na głos. I pobłogosławił ją: — Bądź jak Ha’an, która była cudzoziemką, ale nie znała strachu.
Podobało mu się to imię, rad był, że już to ustalił. Patrzył na przesuwające się brzegi rzeki i myślał, że świat jest pełen możliwości. Miał znajomości, miał wiedzę. Nie sprzedam już nic resztarowi, pomyślał, bo nie chciał już mieć do czynienia z Hlavinem Kitherim, bez względu na to, ile by mi zapłacił. Przypomniał sobie, że kiedyś myślał o otworzeniu nowego biura w Agardi. Tak, pomyślał. Spróbuję w Agardi. Zresztą są i inne miasta. Mogą być inne nazwy i imiona.
Tego dnia — bardzo cicho, żeby nie przestraszyć Kinsy i innych — zrobił coś, czego nie zrobił przed nim żaden jana’atański ojciec: zaśpiewał wieczorną pieśń swojej córce. Ha’anali.
11. NEAPOL: październik-grudzień 2060
— Nie kłócę się, ojcze generale — powiedział Daniel Żelazny Koń. — Po prostu nie mam pojęcia, jak ojciec go przekona, żeby wrócił. Jego nie zmusi do tego nawet laserowe działo!
— Sandoz to mój problem — odpowiedział Vincenzo Giuliani przełożonemu drugiej misji na Rakhat. — Ty zajmij się resztą.
Resztą problemów czy resztą załogi, zastanawiał się Danny, opuszczając gabinet Giulianiego. Idąc długim korytarzem do biblioteki i słysząc echo własnych kroków, parsknął: To jedno i to samo.
Odkładając na razie na bok sprawę udziału Sandoza, Danny nie był do końca pewny żadnego z ludzi, z którymi miał ryzykować życie. Wszyscy byli bardzo inteligentni i wszyscy byli wielcy — to jedno było pewne. Przez ostatni rok Daniel Beauvais Żelazny Koń, Sean Fein i Joseba Urizarbarrena pracowali razem nad: sprawnościami, od których na Rakhacie mogło zależeć ich życie: nad procedurami komunikacyjnymi, udzielaniem pierwszej pomocy, sztuką przetrwania, określaniem położenia, a nawet nauką pilotażu, tak żeby każdy z nich mógł, w razie nagłej potrzeby, pilotować wahadłowiec. Każdy znał już dokładnie dzienne raporty i prace naukowe z pierwszej wyprawy. Każdy przerobił samodzielnie początki języka ruanja, posługując się opracowanym przez Sofię Mendes systemem Al, a teraz miał w Neapolu, pod kierownictwem Sandoza, przejść kurs dla zaawansowanych i poznać podstawy drugiego języka Rakhatu, k’sanu. Joseba odznaczał się wyjątkową rzetelnością i był ekologiem; nietrudno było zrozumieć, dlaczego znalazł się w załodze. Natomiast bez względu na to, ile mogła zarobić Firma na zapoznaniu się z rakhatańską nanotechniką, Sean Fein był przysłowiowym wrzodem na tyłku i Danny potrafił wymienić ze stu innych ludzi, którzy nadawali się lepiej od niego. Za to John Candotti był naprawdę wspaniałym facetem o niesamowitych zdolnościach manualnych, tyle że nie miał żadnego doświadczenia naukowego, a jego wyniki w szkoleniu pozostawiały wiele do życzenia.
Bez wątpienia ojciec generał miał swoje powody — zwykle przynajmniej trzy dla każdego posunięcia. „Mam być laską w ręku starca”, recytował w duchu Danny, kiedy czuł, że niczego nie rozumie, ale oczy miał otwarte, poszukując wskazówek do rozwiązania tych zagadek, w miarę jak on sam i reszta załogi przyzwyczajali się do codziennej rutyny szkolenia.
Przedpołudnia spędzali na nauce języka, natomiast popołudnia i wieczory na dalszym studiowaniu raportów z pierwszej wyprawy. Robili to pod kierownictwem Sandoza i właśnie podczas tych sesji Danny zaczął rozumieć, dlaczego Giuliani upierał się, by i jego zabrać. Danny znał już dobrze raporty, ale raz po raz łapał się na całkowicie mylnej interpretacji poszczególnych wydarzeń, a wówczas pamięć i wiedza Sandoza okazywały się nieocenione. Zdarzały się jednak dni, w których Sandoz z jakichś powodów był niezdolny do normalnej pracy, a pytania o Jana’atów wyzwalały w nim bardzo silne emocje.
— Obrazy z przeszłości, depresje, bóle głowy, nocne koszmary… klasyczne objawy — relacjonował Danny ojcu generałowi pod koniec listopada. — Współczuję mu, ojcze, naprawdę! Nie zmienia, to jednak faktu, że w tym stanie Sandoz nie jest zdolny do podjęcia trudów wyprawy, nawet jeślibyśmy go przekonali, żeby się zgodził.
Przychodzi do siebie — odpowiedział ostrożnie Giuliani. — W ciągu ostatnich paru miesięcy poczynił duże postępy, zarówno w sferze naukowej, jak i emocjonalnej. W końcu zrozumie. Jest jedyną osobą, która już tam była i ma odpowiednie doświadczenie. Zna języki, zna tamtych, zna się na ich polityce. Jego udział w wyprawie znacznie zwiększy szansę jej powodzenia.
— Ci, których znał, będą już martwi, kiedy tam dotrzemy. Polityka się zmienia. Będziemy znać języki i wszystkie podstawowe dane. Nie jest nam potrzebny…
— Ocali wam życie, Danny — upierał się Giuliani. — No i nie ma innego sposobu, by uporał się z tym, co się stało — dodał. — Musi tam wrócić, choćby tylko dla swojego dobra.
— Nie, nawet gdybyś błagał mnie na klęczkach — powtarzał Emilio Sandoz za każdym razem. — Wyszkolę tych ludzi. Odpowiem na każde ich pytanie. Zrobię wszystko, by im pomóc. Ale nie wrócę tam.
Читать дальше