— Tak, panie.
Skłoniła się nisko, a on odszedł, zostawiając ją z niemowlęciem w ramionach. Idąc spiesznie przez dzieciniec, słyszał śmiechy i odgłosy tarmoszenia się wnuków Ljaat-sa Kitheriego; była to jedyna oznaka prawdziwego życia w tym zamarłym, dusznym miejscu. Życzył im, by wcześnie pozabijali swoich ojców. Szedł wąskimi korytarzami, przemierzał wielkie, puste sale, chwytał strzępy rozmów dobiegające spoza zamkniętych lub zasłoniętych kotarami drzwi. Mijał spokojnych ruńskich odźwiernych, stojących przy każdym przejściu, przywykłych do swojej służby, zbyt flegmatycznych, by odczuwać nudę. Otwierali przed nim wewnętrzne wrota i zewnętrzne kraty, a on odpowiadał skinieniem głowy na ich saluty. W końcu wydostał się na cichą ulicę.
Lecz nawet tu, poza pałacem, nie miał wrażenia uwolnienia. Nie westchnął z ulgą na widok rozległego nieba, nie poczuł powiewu wiatru. Zerknął w górę, na drewniane balkony i szerokie okapy, najwyraźniej pomyślane tak, by deszcz nigdy nie mógł spłukać brudu z ulic. Dlaczego nikt tutaj nie zamiata? Brnął przez zwały śmieci, czując głęboką odrazę do tego ciasnego, zatęchłego i przytłaczającego miasta. Inbrokar ugrzązł w swojej pogmatwanej, kazirodczej historii, spętany próżnością i niemocą mieszkańców. Miasto arystokratów i doradców, agentów i analityków, owych nieustannie porównujących się i wykłócających o pierwszeństwo próżniaków, trawionych gorączką wynoszenia się ponad innych i drapieżnego, bezwzględnego współzawodnictwa. To szaleństwo wierzyć, że mógłby rozpocząć tu nowe życie, że w ogóle można tu coś rozpocząć, coś stworzyć. To głupota buntować się przeciw ciemności, w której to miasto ustawicznie samo się pogrążało, przeciw egoizmowi i pysze, przerastającymi to zbutwiałe miasto jak pleśń.
Idąc ulicami miasta, które kiedyś uważał za tak piękne, raz po raz spotykał różnych znajomych Kitheriego, którzy pozdrawiali go z udawanym szacunkiem. Intryganci i pieczeniarze, myślał z odrazą. Trochę za wcześnie na kondolencje, skoro dziecko przyszło na świat dopiero dziś i nie rozgłaszano oficjalnie jego narodzin. Ich miny świadczyły jednak, że wiedzą o wszystkim. Jak dawno to wszystko zaplanowano? Ile osób wiedziało, rozkoszując się tym wymyślnym i okrutnym żartem, wyczekując na ciążę jego żony równie niecierpliwie jak on sam, choć z zupełnie innego powodu?
Przyszło mu do głowy, że misterność tej intrygi jest zbyt wielka, by nie wymyślił jej sam resztar. Tak, to jego subtelna wrażliwość… A właściwie kto pierwszy wpadł na pomysł, by wymienić Sandoza na Jholaę? Ta myśl lekko nim wstrząsnęła. Czyżby Hlavin Kitheri sterował nim od samego początku, prowadząc do owej nieszczęsnej umowy? Supaari zachwiał się i oparł o mur, próbując odtworzyć negocjacje, prowadzone w języku równie ozdobnym i wykwintnym co pałac resztara, w obecności poetów i śpiewaków, którzy towarzyszyli Hlavinowi na jego lubieżnym wygnaniu i którzy tak znakomicie udawali najszczerszą radość z tego, że kupiec zostanie wywyższony. Kto zyskał?, zapytał się w duchu i zatrzymał pośrodku ulicy, nie zwracając uwagi na przechodniów. Kto na tym zyskał? Hlavin. Jego bracia. Ich znajomi. Hlavin musiał wiedzieć, że Jholaa jest za stara. To on przekonał Dheraiego i Bhansaara, jakie to będzie zabawne, jeśli darjańska linia zostanie unicestwiona już w niemowlęctwie przez samego jej założyciela…
Zgnębiony poczuciem głębokiego poniżenia, Supaari powstrzymał zbierające w nim mdłości i nagle, przełykając gorycz utraconych iluzji, uświadomił sobie z dziwną pewnością, że mdłości wcale nie były czymś normalnym dla gatunku Sandoza. Tak, pomyślał, zawsze starałem się być uprzejmym, zawsze chciałem zadowolić innych. Ja sam ściągnąłem na siebie pogardę Hlavina Kitheriego, a uczyniłem to równie nieświadomie, jak Sandoz ściągnął na siebie…
Kto za to zapłaci?, zapytał się w duchu. Poczuł, jak wzbiera w nim wściekłość, wypierając wstyd, i pomyślał z gorzką ironią, że właśnie użył niezbyt szczęśliwego wyrażenia kupieckiego.
Kipiąc ze złości, zawrócił do legowiska Kitherich, z głową pełną mrocznych planów krwawej zemsty, wyzwań, pojedynków ha ‘aran. Lecz wiedział, że dla takich jak on nie ma ratunku. Cóż z tego, że poczeka do rana i wobec świadków obnaży dwulicowość Kitheriego? Ohydna intryga stanie się po prostu publicznym dowcipem, z którego wszyscy będą się śmiać już otwarcie. Cóż z tego, że ocali dziecku życie? Narazi je na ośmieszenie później, kiedy kontrakt małżeński zostanie zawarty tylko po to, aby go zerwać. Jego żywa, cudowna i czarująca córka skończy tak jak jej matka: jako rekwizyt w wymyślnej komedii, wykorzystany do poniżenia jej ojca ku uciesze szlachetnie urodzonych panów.
To nie jest sprawa osobista, pomyślał, zwalniając kroku na widok zabudowań pałacu Kitheriego. Tu nie chodzi o mnie. Tu chodzi o kategorię, do której należę i która ma robić to, co do niej należy. Potrzebują nas tam, gdzie jesteśmy. Trzeciacy, kupcy. Runowie. Żywimy ich, ubieramy i chronimy. Zaspokajamy ich potrzeby, ich żądze, ich zachcianki. Jesteśmy fundamentem ich pałacu i nie chcą pozwolić na to, by ruszyć z niego choć jeden kamień, w obawie że cała budowla runie im na głowy.
Oparł się o mur, patrząc na otoczony palisadą pałac rodziny, która panowała nad Inbrokarem od wielu pokoleń, i w końcu sięgnął do owego chłodnego, znajomego miejsca w swoim sercu, gdzie zwykle podejmował decyzje — bez złości i bez złudzeń.
Wiedział dobrze, kiedy z Inbrokaru wypływają barki, udające się w górę rzeki Pon. Rozważył umowę, którą zawarł, i uznał, że nie splamił swojego kupieckiego honoru. Dotrzymał zobowiązań. Nic nie jest im winny.
Zabiorę to, co moje, i odejdę, pomyślał.
— Mówiąc szczerze, Hlavinie, więcej się po nim spodziewałem — powiedział Ira’il Vro do resztara Galatny.
Powiadomieni przez donosicieli, obserwowali powrót Supaariego z miasta, a potem przenieśli się do narożnej wieży, by patrzyć, jak kupiec rozmawia z ruriską mamką na małym dziedzińcu i odchodzi razem z nią i dzieckiem. Ira’il zerknął na Hląvina Kitheriego, ale spojrzenie resztara było spokojne.
— Musisz być bardzo rozczarowany… — dodał niepewnym tonem.
Pociągnął ostrożnie nosem, aby odetchnąć zapachem Kitheriego. Nie wyczuł gniewu, ale odwrócił się do okna wieży, chcąc ukryć zmieszanie. Wystarczyło podnieść nieco oczy, aby zobaczyć skarbiec i prowincjonalny urząd podatkowy, państwowe archiwa i biblioteki, arenę usytuowaną tuż obok sądu, łaźnie, ambasady, strzeliste kamienne słupy inkrustowane srebrzystymi urządzeniami nadawczymi, wyrastające z zabudowań komendy głównej. Znał już dobrze wszystkie punkty orientacyjne i podziwiał panoramę miasta: ów ponadczasowy festiwal stabilności i niezmiennej równowagi…
Równowagi! Tego właśnie mu brakowało w stosunkach z resztarem Kitherim. Hlavin był trzeciakiem, a Ira’il pierworodnym, ale rodzina Kitherich przewyższała rangą wszystkie inne rodziny w księstwie Inbrokaru, więc zwrócenie się do resztara po imieniu czy zadecydowanie, kto ma prawo do użycia zaimka osobowego, było zawsze sprawą delikatną i niezbyt bezpieczną. Nie mając przy boku ruńskiego specjalisty od protokołu, Ira’il wciąż się obawiał, że popełni jakiś niewybaczalny błąd.
Co gorsza, Ira’il nie miał pojęcia, dlaczego resztar wybrał właśnie jego, by mu towarzyszył w podróży z Gayjuru do Inbrokaru, kiedy z powodu narodzin dziecka jego córki zezwolono mu opuścić miejsce zwyczajowego wygnania. Ira’il był tak wielkim miłośnikiem niezwykłej poezji resztara, że wyrzekł się własnej rodziny i przekazał ojcowiznę Vry w ręce młodszego brata, by przyłączyć się do błyskotliwej społeczności Pałacu Galatny. Lecz nie on jeden tak postąpił, a był miernym śpiewakiem, który znał się na poezji w takim stopniu, by wiedzieć, że jego własna twórczość nigdy nie wzniesie się ponad poziom wyświechtanego naśladownictwa. Hlavin Kitheri przypominał sobie o jego istnieniu tylko wtedy, gdy Ira’il wyjąkał jakąś żałośnie oczywistą pochwałę użytej przez resztara metafory albo sfałszował w chórze. Ira’il zadowalał się więc prawem zasiadania gdzieś na skraju świty resztara, czując się uhonorowany samym faktem przebywania w towarzystwie tak znakomitych artystów. W końcu ktoś musi być słuchaczem.
Читать дальше