— To mi wygląda na dość zabawną drużynę — zauważył sucho Emilio. — Giuliani mówił, że wysyła czterech. Kim jest ten czwarty?
— Och, będziesz zachwycony… Chciałeś kogoś, kto mówi po baskijsku, prawda?
— Ten język nazywa się euskara — poprawił go Sandoz. — Chciałem po prostu mieć ludzi obeznanych z naprawdę różnymi strukturami gramatycznymi…
— Jak zwał, tak zwał. — John wzruszył ramionami. — No więc ten facet wchodzi… olbrzymi gość, z najgrubszymi włosami, jakie widziałem w życiu… a ja sobie myślę: no, to jest dopiero zawodnik! A on mówi coś kompletnie niezrozumiałego, z tyloma spółgłoskami, że mnie zatkało. Nie wiedziałem, czy mu powiedzieć „Cześć!”, czy mu przyłożyć! O, masz, napisał to. — John wyciągnął z kieszeni kawałek papieru. — Jak to się, do cholery, czyta?
Emilio ujął kartkę prawą ręką, wciąż uzbrojoną w protezę, i zaczął ją przybliżać i oddalać na długość ramienia.
— To jak gra na puzonie! Już nie widzę takich małych liter stwierdził pogodnie, ale później złapał odpowiednią odległość.
— Joseba Gastainazatorre Urizarbarrena.
— Duża rzecz — mruknął John.
— Mówią, że kiedyś diabeł próbował nauczyć się języka Basków — powiedział Sandoz. — Dał sobie z tym spokój po trzech miesiącach, nauczywszy się tylko dwóch słów. Oba były przekleństwami, i to hiszpańskimi.
— Więc jak my, zwykli śmiertelnicy, będziemy go nazywać?
— Joe Alfabet? — zaproponował Emilio, ziewając i odpinając drugą protezę. — Pierwsze imię to coś takiego jak Jos. To łatwe: Ho-se-ba.
John powtórzył to parę razy i w końcu uznał, że da sobie z tym radę, jeśli nikt nie będzie od niego żądał wymówienia całego nazwiska.
— W każdym razie jest ekologiem. Wygląda na równego gościa. Dzięki Ci, Panie, za Twe drobne łaski… Jeezu… wybacz mi, stary! Zupełnie zapomniałem, że jesteś cholernie zmęczony!
— zawołał, kiedy Emilio ziewnął po raz trzeci w ciągu trzech minut. — Okay, już idę! Odpocznij sobie., Zobaczymy się jutro — powiedział, idąc w kierunku łóżka. — I… John… bardzo się cieszę, że tu jesteś.
Candotti kiwnął głową, uradowany, i wstał, żeby odejść, ale zatrzymał się na szczycie schodów i obejrzał przez ramię. Emilio, zbyt zmęczony, by się rozebrać, zwalił się jak kłoda na łóżko.
— Hej, nie zamierzasz mnie zapytać, co jest w tym pudle?
Emilio nie otworzył oczu.
— John, powiedz mi, co jest w tym pudle? — zapytał posłusznie, a potem mruknął: — Chociaż gówno mnie to obchodzi.
— Listy. I tylko te na papierze. Dlaczego nigdy nie sprawdzasz swojego e-mailu?
— Bo wszyscy, których znałem, są martwi. — Otworzył oczy. — Więc kto, do cholery, ma do mnie pisać? — zapytał, a w jego głosie zabrzmiało prawdziwe zdumienie. — Och, John, to pewnie same miłosne listy z męskich klasztorów!
Candotti prychnął, wyraźnie zaszokowany tym pomysłem, ale Sandoz dźwignął się na łokciach, pobudzony jego absurdalnością; przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby go opuściło całe zmęczenie.
— Mój kochany Emilio…
Opadł z powrotem na poduszkę i zaczął płynnie improwizować w stylu więziennych listów, nie unikając obscenicznych zwrotów, które zaparły Johnowi dech w piersiach. W końcu, kiedy Emilio wyczerpał siły i temat, Candotti otarł oczy rękawem i ponownie złapał oddech, po czym zawołał:
— Co za cynizm! Masz wielu przyjaciół, Emilio!
— Wybacz mi, John. Cynizm i plugawy język to moje jedyne występne rozrywki. Wszystko inne wymaga energii lub pieniędzy.
Candotti znowu się roześmiał i poradził mu, żeby odmówił dwie cząstki różańca, prosząc o szczególnie malownicze nieczyste myśli. Potem pomachałmu i zaczął schodzić po schodach. Był już prawie za drzwiami, kiedy usłyszał swoje imię. Trzymając rękę na klamce i wciąż szczerząc zęby w uśmiechu, odwrócił się, by spojrzeć w kierunku mansardy Sandoza.
— Tak?
— John… zrób mi przysługę.
— No jasne. Wszystko, co zechcesz.
— Ja… Będę miał do podpisania parę dokumentów. Ja odchodzę, John. Porzucam Towarzystwo.
A to skurczybyk, rąbnął mnie z zaskoczenia, pomyślał Candotti i wyrżnął głową we framugę drzwi. W chwilę później znowu usłyszał głos Sandoza, cichy i niepewny:
— Mógłbyś mi dopasować jakieś pióro, żebym mógł je trzymać? Tak jak zrobiłeś mi tę brzytwę, pamiętasz?
John wspiął się już na kilka stopni, ale zatrzymał się, podobnie jak Sandoz nie chcąc prowadzić tej rozmowy twarzą w twarz.
— Emilio. Posłuchaj… W porządku, rozumiem, chyba nikt inny tego nie rozumie. Ale… czy jesteś pewny? To znaczy…
— Jestem pewny. Właśnie postanowiłem. — Candotti czekał. — Dźwigam już dość gówna, John. Nie chcę do tego dodawać oszustwa. Nikt nie może nienawidzić tak, jak ja nienawidzę, i twierdzić, że jest księdzem. To nieuczciwe. — John usiadł na schodach i zaczął trzeć twarz rękami. — Myślę… może coś w rodzaju wspornika, który by utrzymywał pióro pod właściwym kątem. Te nowe protezy są całkiem niezłe, ale wciąż brakuje mi precyzji, kiedy coś trzymam.
— Dobra. Nie ma problemu. Coś wymyślę.
John wstał i jeszcze raz zszedł na sam dół, czując się o dziesięć lat starszy niż przed pięcioma minutami. Kiedy już wlókł się do głównego budynku, usłyszał głos Emilia, dobiegający z okna mansardy:
— Dzięki, John.
Pomachał ręką, nawet się nie odwracając, bo wiedział, że Emilio i tak go nie widzi.
— Jasne. To twoja gra — szepnął i poczuł niemiłe łaskotanie na twarzy, kiedy wiatr znad Zatoki Neapolitańskiej osuszył mu łzy.
7. MIASTO INBROKAR: 2046 czasu ziemskiego
Błąd — jeśli to był błąd — polegał na zobaczeniu dziecka. Kto wie, co by się stało, gdyby Supaari VaGayjur po prostu poczekał do rana i, niczego nie podejrzewając, uwolnił ducha dziecka, by mógł cieszyć się lepszym losem?
Lecz przyszła do niego położna, ruńska mamka, pewna, że będzie chciał dziecko zobaczyć, a on rzadko potrafił się oprzeć owej przyjacielskiej prostoduszności, z jaką zawsze zwracali się do niego Runowie. Poszedł więc za nią do dziecińca, szeleszcząc sztywną od klejnotów i haftów szatą, niespiesznie i lekko stawiając stopy, wpatrzony obojętnie w przestrzeń, z uszami wychylonymi do przodu. Nie zwracał uwagi na trajkotanie mamki i nie raczył odpowiadać na jej żarty — świadomie zachowywał się jak jana’atański arystokrata, pełen nieskazitelnych cnót obywatelskich i posągowej powściągliwości.
A kim ja jestem, żeby szydzić z innych?, zapytywał samego siebie. Dorobkiewiczem, który w rozmowie z lepszymi od siebie używa nieszczęśliwych kupieckich zwrotów. Trzeciakiem z prowincjonalnego miasteczka w głębi kraju, który zrobił fortunę, pośrednicząc w handlu z Runami. Samotnikiem wśród wyrzutków społecznych, który dosłownie wpadł na grupkę niezwykłych cudzoziemców, pochodzących gdzieś spoza trzech słońc Rakhatu, i wynegocjował zamianę owego przeżycia na wymuszone świadectwo godności, w którą nikt prócz Runów nie wierzył.
Od chwili, w której resztar zgodził się na jego propozycję, wiedział, że zawsze pozostanie tym, kim był. Nie dbał o to. Osamotnienie było dla niego czymś normalnym. Zawsze żył pomiędzy dwoma światami i do żadnego z nich nie należał; nie uskarżał się na to, wolał obserwację od uczestnictwa. Przez pierwszy rok, jaki spędził pośród wybitnych członków własnego gatunku, przyglądał się bacznie ich obyczajom, jak myśliwy poznający swą zwierzynę. Nauczył się cieszyć z tego, że coraz dokładniej przewidywał afronty i niemiłe odprawy. Potrafił z góry przewidzieć, kto od razu odmówi wzięcia udziału w przyjęciu, jeśli on tam będzie, i kto przyjdzie tylko dlatego, by zrobić z niego pośmiewisko; kto w ogóle się z nim nie przywita, a kto to uczyni, ale z gestem dającym wyraźnie do zrozumienia, że wita się z kimś podlejszym. Pierwsi woleli bezpośrednią zniewagę, drudzy byli bardziej subtelni. Jego najstarszy szwagier, Dherai, potrafił przejść przez drzwi, potrącając wchodzącego akurat Supaariego, natomiast młodszy, Bhansaar, po prostu stał, jakby Supaari był niewidzialny, i wchodził do komnaty w chwilę po nim, jakby właśnie wtedy postanowił wejść.
Читать дальше