— Giuliani mówił, że te ręce wciąż cię piekielnie bolą — powiedział John, nie zrażony uwagą Emilia. — Nie rozumiem. Przecież są już wyleczone! — zawołał, wskazując na nie oskarżycielskim gestem. — Dlaczego wciąż bolą?
— Z tego, co mi mówili, wynika, że martwe nerwy wyprowadzają mój system nerwowy z równowagi — odpowiedział Sandoz z jadowitym ożywieniem. — Mój mózg jest trochę wkurwiony, bo od dawna nie miał wiadomości od moich rąk. Myśli, że mogą mieć jakieś kłopoty, więc zwraca mi uwagę na tę sytuację, a robi to zupełnie tak samo jak upierdliwy kumpel! — Popatrzył przez chwilę przez okno, aby się uspokoić, a potem zerknął na Johna, który był przyzwyczajony do takich wybuchów i nie robiły na nim wrażenia. — Wybacz mi, stary. Ten ból mnie wykańcza, rozumiesz? Przychodzi i mija, ale czasami…
John odczekał chwilę, a potem skończył za niego zdanie:
— Czasami boisz się, że już nigdy nie minie.
Emilio nie przytaknął, ale i nie zaprzeczył.
— Zbawcza moc cierpienia jest, przynajmniej z mojego doświadczenia, bardzo przesadzona.
— Tak, dla mnie to też zbyt franciszkańskie — zgodził się John. Emilio roześmiał się, a John wiedział, że jeśli rozśmieszy Sandoza, ma już połowę roboty za sobą. — Jak długo tym razem? — zapytał.
Sandoz zbył to pytanie wzruszeniem ramion i odwrócił wzrok.
— Jak pracuję, jest lepiej. Skoncentrowanie się na czymś zwykle pomaga. — Zerknął na Johna. — Teraz jest okay.
— Tyle że masz wszystkiego dość. Dobra. Pozwolę ci trochę odpocząć. — Trzasnął rękami o uda i wstał, ale zamiast wyjść, podszedł do analizatora dźwięku ustawionego pod szczytową ścianą, naprzeciw schodów. Zaciekawiony, obejrzał go uważnie, a potem rzucił zdawkowo: — Po prostu chciałem spotkać się z moim nowym szefem… chyba że już zatrudniłeś papieża?
Sandoz zamknął oczy i obrócił się na krześle, żeby spojrzeć na Johna przez ramię.
— Że niby co?
John odwrócił się, szczerząc zęby, ale uśmiech zamarł, kiedy zobaczył twarz Emilia.
— Powiedziałeś, że chcesz kogoś, kto mówi po węgiersku. I po angielsku albo po łacinie. Albo po hiszpańsku. Moja łacina jest całkiem kiepska — dodał, tracąc odwagę. — Ale jestem równy gość. No i cały należę do ciebie. Jeśli mnie chcesz, Żartujesz — powiedział Emilio bezbarwnym tonem. — John, nie ładuj mi kitu.
— Masz do wyboru szesnaście języków, a używasz slangu?
— Słuchaj, Emilio, nie jestem lingwistą, ale radzę sobie nieźle z systemami i szybko się uczę. Rodzice mojej mamy pochodzili z Budapesztu. Babcia Toth opiekowała się mną po szkole. Po węgiersku mówię lepiej niż po angielsku. W ojczyźnie babcia była poetką i…
Sandoz kręcił głową, nie wiedząc, czy się śmiać, czy płakać.
— John, John. Nie musisz mnie przekonywać. Tylko… — Tylko że tak mu Candottiego brakowało. Tylko że tak potrzebował pomocy, a nie mógł się przemóc, by o nią poprosić, tak mu było potrzebne towarzystwo kogoś bliskiego, a bał się nowych przyjaźni. Ojciec John Candotti, kapłan, który potrafił wybaczać, usłyszał wszystko, a jednak ani nim nie pogardzał, ani się nad nim nie litował. Głos Emilia był miłosiernie spokojny, kiedy w końcu znalazł właściwe słowo. — Byłem pewny, że to jakaś pułapka.
Widzisz, ja zapomniałem, jak to jest, kiedy się otrzymuje dobrą wiadomość.
— Nie ma żadnej pułapki — oświadczył John z żarliwym przekonaniem, bo życie nie nauczyło go przygotowywać się na niespodziewany cios. Ruszył ku schodom. — Kiedy mogę zacząć?
— Natychmiast, jeśli o mnie chodzi. Ale używaj systemu bibliotecznego, dobrą? Idę do łóżka — odpowiedział Sandoz, ziewając potężnie. — Jeśli w październiku wciąż będę spał, na co mam wielką nadzieję, pozwalam ci się obudzić. A tymczasem możesz zacząć od instruktażowego programu nauki języka ruanja. Giuliani ma hasła dostępu. Z k’sanem poczekaj na mnie. To kurewski język, John.
Położył lewą rękę na stole, kołysząc ramieniem, aby rozewrzeć uchwyty protez, lecz po chwili znieruchomiał, uderzony jakąś myślą.
— Jezu… Giuliani wysyła cię z następną grupą?
Zapanowało długie milczenie.
— Tak — odpowiedział w końcu John. — Na to wygląda.
— I chcesz tam lecieć?
John pokiwał głową, oczy miał poważne.
— Tak, chcę.
Otrząsnąwszy się z oszołomienia, Emilio opadł na oparcie krzesła i z przesadną afektacją zacytował świętego Ignacego:
— „Gotów natychmiast wyruszyć, gdy usłyszy polecenie, w pancerzu dobrze zapiętym…”
— Gdybym umarł na Rakhacie — powiedział uroczystym tonem John — proszę tylko, by moje ciało powróciło na Ziemię i zostało pogrzebane w Chicago, gdzie będę mógł nadal uczestniczyć…
—…w polityce Partii Demokratów! — skończył za niego Emilio. Zarechotał i pokręcił głową. — Przynajmniej już wiesz, że nie wolno jeść mięsa. No i kawał chłopa z ciebie. Możesz mieć szanse w walce, jeśli spodobasz się jakiemuś nędznemu Jana’acie.
— Myślę, że Giuliani też jest tego zdania. Jakbym się trochę nadął, to moglibyśmy razem stworzyć niezłą pierwszoligową drużynę. Inni to też nie ułomki.
— A więc już ich poznałeś?
— Tylko naszych, cywilów nie — odpowiedział John, siadając z powrotem przy stole. — Ojcem przełożonym jest facet, który się nazywa Danny Żelazny Koń…
— Lakota? — zapytał Sandoz.
— Częściowo… bo, jak mówi, płynie w nim również krew francuska i szwedzka. Jest na to trochę uczulony. Prawdę mówiąc, indiańska krew przestała zasilać jego rodzinę przed czterema pokoleniami i facet ma serdecznie dość ludzi, którzy się spodziewają, że będzie nosił pióropusz i mówił ściągając wyrazy.
— Wiele księżyców iść Choktaw… — zaintonował Emilio.
— W każdym razie wychował się na przedmieściach Winnipeg, a wielki wzrost odziedziczył po Szwedach. Ale wygląda, jakby dopiero co zszedł z Czarnych Wzgórz, więc bez przerwy mu dopieprzają. — John skrzywił się. — Ja sam prawie natychmiast dałem plamę, opowiadając mu o facecie, którego poznałem w Pine Ridge. Od razu mi przyłożył… „Posłuchaj, mistrzu, nie noszę warkoczyków i nie maluję sobie twarzy. Nie jestem pijakiem i nigdy nie nocowałem w przytułku”.
Sandoz zagwizdał i wytrzeszczył oczy.
— No, no… rzeczy wiście jest uczulony. A więc kim jest?
— Z tego, co słyszałem, jest jednym z najbystrzej szych uczonych-polityków w Towarzystwie, a jak wiesz, tych nam nie brakuje. Krążyły pogłoski, że szykuje się na generała, ale kiedy Giuliani zaproponował mu wycieczkę na Rakhat, Danny bez mrugnięcia okiem zrezygnował z pełnej profesury na Gregorianum. Pali się do tego.
— A inni?
— Jest chemik z Belfastu… ma sprawdzić te nanoprogramowe syntezy, których dokonują na Rakhacie. Widziałem się z nim w zeszłym tygodniu, choć trudno dorwać tych facetów, bo Giuliani zafundował im ostre przeszkolenie. W każdym razie… uważaj, nazywa się… Sean Fein. — Sandoz spojrzał na niego pytająco. — Zastanów się — zachęcił go John.
— Żartujesz — powiedział po chwili Sandoz.
— On nie, ale jego rodzice. Tatuś był…
— Żydem — dokończył Sandoz.
— Bingo. A jego matka była w…
— Sean Fein, Sinn Fein — zgadł natychmiast Emilio. — Może to i dowcip, ale trochę kulawy.
— Taak. Zapytałem Seana, czy coś pomoże, jak mu powiem, że w liceum miałem kumpla, który się nazywał Jack Goff. Odpowiedział tylko: „To nie przypadek”. Najbardziej ponury Irlandczyk, jakiego poznałem w życiu… Młodszy ode mnie, ale zachowuje się, jakby miał setkę na karku.
Читать дальше