„Albowiem to, co nie jest zabronione — pisał Bhansaar w swoim oficjalnym raporcie — musi być dozwolone, bo gdyby było inaczej, można by mniemać, że tym, którzy prawo stanowili, zabrakło dalekowzroczności”.
A nie ulega najmniejszej wątpliwości, że taki wniosek byłby o wiele bardziej wywrotowy niż pozwolenie resztarowi Galatny na śpiewanie własnych pieśni! Ostatecznie na cóż bardziej nieszkodliwego od poezji można pozwolić resztarowi?
„Śpiewa tylko o tym, co jest dostępne w Galatnie: o woniach, o burzach, o seksie”, donosił Bhansaar swemu ojcu i bratu, kiedy powrócił do Inbrokaru. A kiedy zdumiewali się, dodał: „To naprawdę wspaniała poezja. No i trzyma go z dala od kłopotów”.
Tak więc Hlavinowi Kitheriemu pozwolono śpiewać, a czyniąc to, zwabił wolność do swego więzienia. Słuchając jego koncertów, poddając się zniewalającemu czarowi jego pieśni, nawet pierworodni i narodzeni drudzy w kolejności wyzwalali się spod tyranii genealogii i z ochotą dzielili jego wyrafinowane i skandalizujące wygnanie, a Pałac Galatna stał się miejscem zgromadzeń tych, którzy normalnie nigdy by się ze sobą nie spotkali. Swoją poezją resztar Galatny na nowo zdefiniował legalną bezpłodność jako czystość umysłu; oczyszczając swoje życie ze skażonej przeszłości i zakazanej przyszłości, uczynił je godnym pozazdroszczenia. Inni chcieli żyć tak, jak on — na samym szczycie przeżycia, istniejąc naprawdę jedynie w owej krótkiej chwili, która następuje po ulotnym momencie wyszukanego artyzmu seksualnego nie zakłóconego dynastycznymi względami. A byli wśród nich i tacy, którzy nie tylko doceniali poezję Kitheriego, ale sami komponowali pieśni uderzające swym pięknem. Były to dzieci jego duszy.
Nie sięgał dalej. Wystarczało mu samozadowolenie, pogrążenie się w wiecznym „teraz”, prawdziwy triumf nad czasem: wszystkie elementy w równowadze, wszystko stabilne, chaos poskromiony i opanowany jak kobieta w swojej komnacie.
A jednak, kiedy w końcu osiągnął to wszystko, kiedy zaspokoił ostatnie pragnienie, muzyka zaczęła w nim obumierać. Dlaczego?, zapytywał, ale nikt nie potrafił mu na to odpowiedzieć.
Z początku próbował wypełnić pustkę obiektami. Zawsze cenił to, co rzadkie, co jedyne w swoim rodzaju. Teraz wyszukiwał i gromadził to, co najlepsze i najstarsze, to, co najkosztowniejsze i najbardziej zdobne, to, co najbardziej zagmatwane i skomplikowane. Każdy nowy skarb dawał mu wytchnienie od pustki, kiedy studiował jego zawiłości i zagłębiał się w jego niuanse, próbując odnaleźć ślad owego światła, owej porażającej przejrzystości… Lecz kiedy odkładał przedmiot, urok pryskał, zapach się ulatniał, powracała milcząca pustka. Spędzał dni, spacerując i wyczekując, ale nic nie nadchodziło, nic nie wzniecało nawet iskry pieśni. Jego życie nie było już poematem, lecz niezborną kolekcją słów, równie przypadkowych i pozbawionych znaczenia jak trajkotanie domowych Runów.
To, co czuł, wykraczało poza zwykłe znudzenie. To było powolne umieranie duszy. To było przekonanie, że nie istnieje na świecie nic, co pozwoliłoby mu ponownie odetchnąć pełnią życia.
W tę noc, jak poświata pierwszego brzasku, wkroczył kryształowy flakon o uderzającej prostocie, zawierający siedem małych, brązowych ziaren o zupełnie niezwykłym zapachu: kamfory, cukru i korzeni, aldehydów i estrów, i jeszcze jakichś pyrazin, uwolnionych w nagłym paroksyzmie wonności — zapachu, który wstrząsnął nim tak, jak erupcja wulkanu wstrząsa skamieniałą ziemią, który wciągnął w płuca, najpierw niemal tracąc oddech, a później krzycząc jak nowo narodzone niemowlę. A wraz z tą wonią, wypełniającą mu głowę i piersi, nadeszła świadomość, że świat zawiera w sobie coś nowego. Coś cudownego. Coś, co przywracało mu życie.
Później pojawiło się tego więcej: syn’amon, jak ów kupiec, Supaari VaGayjur, nazwał kolejną dostawę. Klohv. Vanil’a. Yeest. Saydj. Ta’im. Koomen. Sohp. A każdej zdumiewającej substancji towarzyszyła obietnica czegoś niewyobrażalnego: pot, tłuszcz, nieskończenie małe fragmenty skóry. Nie Jana’aty. Nie Runao. Kogoś innego. Czegoś innego. Czegoś, co można było nabyć tylko za całkowicie równoważną cenę: życie za życie.
I wreszcie dane mu było doświadczyć owego zawiłego tańca zupełnie nowych woni, dźwięków i odczuć, niezrównanej chwili bolesnego napięcia seksualnego, zdumienia towarzyszącego niezwykłemu spełnieniu. Przez całe życie szukał inspiracji w tym, co pogardzane, tym, co pomijane, tym, co jedyne w swoim rodzaju, w tym, co ulotne; przez całe życie wierzył, że każde doświadczenie, każdy obiekt, każdy wiersz może być samowystarczalny, doskonały i całkowity. A jednak, zanim jeszcze otworzył oczy zamknięte w chwili orgazmu, kiedy po raz pierwszy posiadł tego cudzoziemca, zdał sobie sprawę, że porównanie jest źródłem wszelkiego znaczenia.
Jak mógł być na to głuchy tak długo?
Rozważmy rozkosz, pomyślał, kiedy już odprowadzono cudzoziemca. Posiadaniu ruńskiej konkubiny lub jana’atańskiej branki towarzyszyło zawsze poczucie jakiejś nierówności, która z pewnością mogła stać się podstawą porównania, ale była skażona elementem spełnionego obowiązku. Rozważmy siłę! Aby zrozumieć siłę, trzeba zgłębić bezsilność. Posiadanie tego cudzoziemca było najbardziej pouczające, nawet wówczas, kiedy upajająca woń strachu i krwi zaczęła już zanikać. Bez pazurów, bez ogona, z tym śmiesznym uzębieniem, mały, uwięziony. Bezbronny. Najbardziej niegodna i zasługująca na pogardę ze wszystkich zdobyczy…
…wcielenie Zera, fizyczna manifestacja samej genezy przeżycia…
Tej nocy Hlavin Kitheri wciąż leżał na poduszkach, medytując nad brakiem wielkości i znaczenia, nad cyfrą oddzielającą pozytywne od negatywnego, nad niczym, nad Nicością. Dokonanie takich porównań sprawiało, że orgazm nabierał nieskończonego piękna matematyki, a jego gradacje, jego nierówności, rozwijały się przed doświadczonym estetą jak wachlarz; trzeba je było tylko rozpoznać i docenić.
Sztuka nie może istnieć bez nierówności, a jej niezbywalnym elementem jest porównanie.
O pierwszym brzasku kazał ponownie sprowadzić cudzoziemca. Tym razem było inaczej. Za trzecim razem również inaczej. Wezwał najlepszych poetów — najbardziej utalentowanych, najbardziej chłonnych — i wykorzystując cudzoziemca, by ich nauczyć tego, czego sam się nauczył, odkrył, że każdy z nich miał inne doznania. Teraz słuchał ich zupełnie inaczej, teraz zachwycał się różnorodnością i potęgą ich pieśni. Mylił się co do możliwości czystego doznania — teraz już o tym wiedział! Jednostka jest soczewką, przez którą w pewnym momencie przenika przeszłość, aby przemienić przyszłość. Nawet sam cudzoziemiec zmieniał się po każdym epizodzie, i to w zdumiewający sposób; czegoś takiego nie można było zaobserwować u żadnej ruńskiej konkubiny czy jana’atańskiej branki.
W upajających dniach, które nastąpiły po tym pierwszym spotkaniu, Hlavin Kitheri stworzył filozofię piękna, naukę o sztuce i jej twórczych źródłach, jej formach i skutkach. Całe życie może być poematem epickim, a znaczenie każdej chwili może być ujawnione jak kontury płaskorzeźby przez ukośne promienie przeszłości i przyszłości, przez światło zmierzchu i brzasku. Precz z wszelką izolacją, z przypadkowymi przeżyciami, z wszelką jedynością! Aby wznieść życie do poziomu Sztuki, trzeba klasyfikować, porównywać, szeregować, doceniać wszelkie nierówności, tak aby to, co najlepsze, to, co zwykłe, i to, co podlejsze, mogło być rozpoznane poprzez kontrast.
Читать дальше