– To mówicie, że się skończyli rozbójnicy?
– Już ci, sami by się skończyli! – prychnął rozmówca. – Mag pomogli. Prawdziwy, solidny, nie to, co wasza drobinka. Dobry był mag…
– Był?
– Mhm. W ogniu zginął, dzieciaka ratował. A dach wziął i zleciał.
– Miejscowy mag czy najemnik?
– Był najemnik, ale osiadł u nas, zadomowił się. Chyba ze dwa roki tu czarował. Jednemu krowę uleczył, drugiemu łobodę wytępił. I czarował dobrze, i do picia zdolny był…
– Pokój jego duszy… Dawno umarł?
– Ponad rok minął. Akurat przed Babożnikiem. Ale wy tam o nim nie pomyślcie czego złego – zmitygował się chłop. – On nie żaden wąpierz. Tutaj jego szczątki, na ołtarzu leżą. Jeszcze się o nie dopytywaliście.
– Aha. A nie wiecie, jak on tych rozbójników wytępił?
– Ni – facet pokręcił głową. – Poprosił od Gieńkowej baby rudą kotkę i poszedł z nią do lasu, z kotką znaczy. A jak wrócił, to ino rzecze: „Jedźcie traktem spokojnie, dobrzy ludzie. Tera tam stróż siedzi, rozbójników i innych bandytów nie przepuszcza”. I tak się wszystko uspokoiło, zniknęli rozbójnicy, jakby ich nigdy nie było.
– A wy wierzycie w wampira?
– Jakby to rzec… – zakłopotał się tamten. – Wierzyć wierzę, kto by się kłócił. Ale w onego szkudność, to ja wątpię. On można rzec, że mnie przed śmiercią i wstydem uratował.
– Znaczy się, jak? – Lena zatkało.
– A prosto. Łońskiego roku, akurat w przeddzień Babożnika, przyjechali do nas poborcy. Mordy – o! Jak i dynie dojrzałe. I strasznie chętne do cudzego ciężko zapracowanego grosza. Wszystko krwiopijcy wyssali. Masz konia – to płać! Masz krowę – jeszcze płać! Siana stóg nakosiłeś – też do ichniej sakiewki. Izba im się moja spodobała. I gadają, spieprzaj stąd, wsioku śmierdzący, będziemy w twojej chałupie Babożnik świętowali! A ja się pytam, gdzie ja mam się na noc z żoną i dziećmi podziać? Śmieją się, parszywce. Mówią, że szczeniaki mogę zabierać, gdzie chcę, a żonka niech z nimi nocuje. Bo moja żonka to ładna – z dziwnym ciepłem w głosie opowiadał chłop. – I niech by ją leszy, tę izbę, u bratowej bym zanocował, ale Maryśka… Znaczy żem stanął w jej obronie, oberwałem przez łeb żeliwną patelnią. I to nie to boli, żem oberwał, a to, że własną patelnią, miesiąc żem na nią zbierał po jednej mence. Dochodzę do siebie w jakichś krzaczorach, dzieci dookoła kółeczkiem, Maryśka we łzach, wyrwała się, póki te czorty ze mną walczyły. Mówi, że chodź, Waniu, do bratowej. A ja mówię, głupia baba, głupia jak łapeć. U bratowej to cię będą pierwej szukać. Schowali my się w lesie, rozłożyli ognisko, przenocowali jak ludzie, żaden wąpierz nas nie ruszył. A o świcie podkradłem się do izby, a oni tam leżą, znaczy się na podwórku. Jak za Maryśką wybiegli, tak i leżą… Ja… Tego… Tylko nie mówta nikomu… Świeczkę postawiłem… Temu wąpierzowi. I żem się pomodlił za jego zdrowie.
– I od tej pory nikt go nie widział?
– A jego nigdy nikt nie widział – prosto odpowiedział chłop. – Giną tutaj ludzie, to bywa. Ale tak, czasami, jak zwykle. Sami wiecie – a tu niedźwiedzia spotkasz, a tam dzik też nie byle co. I wilków się chmara rozpłodziła. Parszywce bydło kradną. No, ale niech im, tylko jak od stada odejdzie, do obory nie wlezą. I wiecie, dobre ludzie… Jak ktoś pije, kradnie, klnie, rękę podnosi na słabego, ten też nie powinien do lasu wchodzić. Wieprz czy nie wieprz, ale nie ma dla niego powrotu…
Chłop skinął z roztargnieniem głową, odwrócił się do drzwi i pociągnął za klamkę.
– A, jeszcze… – przypomniał sobie. – Weźcie bądźcie dla niego mili, co?
Drzwi uchyliły się akurat na tyle, by przez nie przeszedł, czyli praktycznie na oścież, a potem znowu zamknęły.
– Wspaniale! – wycedził troll. – Postawić wampirowi świeczkę! Jeszcze mu ikonę namalować…
Wzruszyłam ramionami.
– Ale jednak coś już wiemy. Powiązanie wampira z Babożnikiem to tylko zbieg okoliczności. Mantykora poluje o każdej porze roku, tak jak się spodziewałam.
– Kto? – jednym głosem spytali moi towarzysze.
– Mantykora. Odcisków jej łap nie da się pomylić z niczym – oświeciłam ich. – Mieszanka rysia, nietoperza i skorpiona. Nie zaleca się podchodzenia do niej ani od przodu, ani od tyłu – na końcu ogona ma trujące żądło z ostrymi krawędziami. Mieszka w gęstwinach, zarośniętych dolinach albo porzuconych budynkach, stojących na uboczu. Trzeba podpytać miejscowych, czy nie ma tu gdzieś pustej stodoły albo szopy.
– Czekaj, czekaj – przerwał mi Len. – Ty chyba nie zamierzasz iść szukać tego stwora? Nie zapominaj, że nam się spieszy. Mantykora jest problemem tutejszych mieszkańców, niech mnisi sobie z tym radzą.
– Ciemno się robi i nie mamy jak jechać dalej. Kto wie, czy trafimy po drodze na kolejną wioskę. Proponuję tutaj spędzić noc.
– W karczmie – zgodził się Len.
– Karczma potem. Najpierw – stodoła!
– Jeszcze czego. Nigdzie nie idę! – uciął wampir, dumnie krzyżując ręce na piersi.
– To nie idź – zgodziłam się natychmiast. – Wal, ty?
– Znalazłaś labarra! Jasne, że idę. Albo ghyr, a nie się podzielisz nagrodą. – Troll znacząco poprawił pas z mieczem.
– Odbiło wam zupełnie! – wybuchnął Len. – Jaka stodoła? Jaka mantykora?! Ja was nająłem i póki pracujecie dla mnie, zabraniam wam pakowania nosa w różne podejrzane dziury!
– A to taka teraz śpiewka… – mruknęłam wrednym tonem. – Wynająłeś, znaczy się. Kupiłeś. I po ile teraz chodzi stara przyjaźń? Mierzy się w funtach, czy w łokciach?
– Bogowie w niebiosach! – Len złapał się za głowę. – To sprawa życia i śmierci, noc na dworze, a te świry wybierają się walczyć z mantykora!
– Len, nie przesadzaj z tym dramatyzowaniem – skrzywiłam się z pretensją. – Pieniądze wziąłeś? Wziąłeś. Dałeś ludziom nadzieję? Dałeś. Obiecałeś, że ich obronisz przed wampirem? Obiecałeś, sama słyszałam. No to teraz dotrzymaj słowa.
– Słowa danego ludziom? – parsknął Len. – Niczego im nie jestem winien, bo ich własne przysięgi nie są warte złamanego grosza. Nawet bym z nimi nie gadał, ale musiałem się przekonać, czy prawdziwe wampiry nie mają z tą całą historią niczego wspólnego.
– No to ze mną też nie gadaj! – rozzłościłam się na poważnie. – Bo przecież też jestem człowiekiem, nie? Zresztą to nie pierwszy raz mnie zdradzasz, co?
– Co? – wampira zamurowało.
– Na turnieju mnie wrobiłeś – raz. Dzięki twojej pomocy wykopali mnie ze Szkoły, w dodatku z awanturą i z wilczym biletem – dwa. Wpakowałeś w kolejną awanturę – trzy. I jak zwykle „instrukcje korzystania z kamizelek bezpieczeństwa zostaną rozdane na drugim brzegu”. A jakie jeszcze niespodzianki na mnie czekają w przyszłości, co, Len? I po kiego grzyba ci potrzebny ten kamień? Miej na uwadze, że wszyscy moi krewni zginęli z winy ludzi, ale nie zamierzam mścić się przy pomocy demonów z wiedźmiego kręgu, a już tym bardziej nie zamierzam pomagać w tym tobie! Ciekawi mnie, za kogo ty mnie uważasz?
– Za kompletną idiotkę! – zarechotał troll.
– Weź chociażby ty stul pysk! – nieoczekiwanie warknął na niego Len. Równy baryton zmieszał się z głuchym nieludzkim warknięciem, powodując, że Wal odskoczył na co najmniej dziesięć łokci. Len z irytacją potrząsnął głową, przeciągnął ręką po czole i odwrócił się do mnie, kontynuując już normalnym głosem.
– Wolho, to nie tylko moja tajemnica. Nie mogę ci jej zdradzić. Ale uwierz mi – dla mnie ten kamień… i to nie tylko dla mnie… jest ważniejszy niż wszystko. Nawet życie. Mogę ci dać słowo, że aktywacja dogewskiego wiedźmiego kręgu w żaden sposób nie zaszkodzi ludziom. Nawet wątpię, czy ktokolwiek poza granicami Dogewy się o niej dowie. Nigdy nie byłaś w innych dolinach, więc nie wiesz, że każda jest przywiązana do swojego kręgu i każdy z nich jest aktywowany co najmniej raz na miesiąc. To jest konieczny warunek istnienia naszych społeczności. I jeżeli nie odzyskam dla Dogewy trzynastego kamienia, za kilkaset lat mój klan wymrze. Już powoli umiera i niczego nie można na to poradzić. I dlatego właśnie bardzo nie chcę, żebyś marnowała siły na drobiazgi – bo one nam się jeszcze bardzo, ale to bardzo przydadzą. Ty się obrażasz, że nie traktuję cię jak przyjaciela – ale kogo jeszcze mógłbym prosić o pomoc, jak nie najlepszego przyjaciela?
Читать дальше