– Nie ma tam żadnych strzyg, w zeszłym roku na pewno nie było. Mawki, fakt, bawią się, w nocy mi buty zakosiły. A może to i nie mawki. Może właśnie ten twój samotnik zwinął?
– Jeszcze czego, akurat potrzebne mu twoje buty. Ja bym ich nawet do sieni nie wpuściła.
– To te teraz, a tamte dobre były, ze smoczej skóry, z zelówkami. Nieprzemakalne. Elfy robiły na zamówienie. Przez rok je nosiłem, nie zdejmując, przeczucie miałem. I tylko żem zdjął – ukradli!
– Wiesz ty co? Jeśli będziemy musieli nocować w lesie, to tych też nie zdejmuj – poradziłam poważnie.
– Myślisz, że znowu ktoś zakosi? – zaniepokoił się troll.
– Nie. Boję się twoich onuc!
Droga do Czarnotrawnych Ostępów zajęła więcej czasu niż się spodziewaliśmy. Zmierzchało się, a na horyzoncie dopiero zarysował się ciemny grzebień drzew. Nie mieliśmy ani sił, ani czasu na szukanie wspomnianego pustelnika.
– Zanocujemy na łące koło rzeki – zdecydował troll. – Ostatecznie nie pierwszy raz, okolice znajome.
– A gdzie masz rzekę? – spytałam, unosząc się w strzemionach, ale nie dostrzegając niczego ciekawego.
– Przejedziemy z pół wiorsty leśnym traktem, to akurat na brzeg trafimy. Byle tylko się nie rozpadało, patrz, jak się niebo chmurzy.
Zmęczone konie pokornie weszły w cień Czarnotrawnych Ostępów. Mimo mrocznej nazwy w Ostępach było jasno od żółtych osikowych liści, cieszyły oko śnieżnobiałe pnie brzóz, odświętnie połyskiwały czerwienią obfite grona jarzębin i berberysu, tu i tam migały ogniska dojrzałej dzikiej róży. Pod kopytami koni chrzęściły liście, skute wieczornym przymrozkiem.
Len jechał przez Ostępy jak rewizor Królowej Jesieni. Obojętny, bez cienia uczuć, patrzący na wszystko z góry, wyglądał, jakby przeprowadzał inspekcję lasu: czy nigdzie nie zostało zielone ździebełko? Czy zające zmieniły futro? Czy nie wygląda przypadkiem skądeś zbyt odważny jaskier?
Co i rusz rzucałam w jego kierunku przepełnione poczuciem winy i nadzieją spojrzenia. No bo ile można się gniewać? W końcu sam wolał niedoświadczonego przyjaciela…
Na brzegu rzeki jesień znowu pokazała zły humor. Wiatr marszczył czarną wodę, suche rozczochrane trzciny trzaskały o siebie, pachniało mułem i pleśnią. Grzbiety koni lekko drżały, a one same zbiły się w stadko pod rozłożystymi wierzbami.
– Te, foczka, a ty dokąd? – zawołał Wal, rozsiodłując swojego siwego wałacha.
– Utopić się – odburknęłam z ponurą determinacją.
– Aaa… Hej no, czekaj!
Z nadzieją zwolniłam kroku. Ale Len, rzuciwszy Wałowi kilka słów odnośnie ogniska i kolacji, zniknął w krzakach.
– To przy okazji przynieś wody! – W moim kierunku poleciała płaska króbka z kory brzozowej. – Tylko bez pijawek, trochę głębiej wejdź!
Zabrałam króbkę i udałam się w ostatnią podróż.
Po uważnym obejrzeniu rzeki topić mi się odechciało. Drobne fale z szelestem omywały płaski brzeg, zostawiając po sobie brudną pianę, skorupki jajek, obierki z ziemniaków, płaskie muszle szczeżui i zdechłe ryby. Trochę dalej zauważyłam bardzo smętną wronę. Z rozłożonym skrzydłami i głową pod wodą bujała się na falach w pułapce z gałęzi. Zaczęłam wątpić, czy utopienie się w takim towarzystwie sprawi mi jakąkolwiek przyjemność. Jeżeli w ogóle udałoby mi się utonąć – przeciwległy brzeg był o rzut beretem, a środek rzeki był zatkany wodorostami i wysepkami pływających śmieci. Musiałam więc odłożyć samobójstwo aż do znalezienia odpowiedniego oczka wodnego i udać się na jego poszukiwanie.
Po przejściu jakiejś pół wiorsty straciłam nadzieję. Jeżeli normalne rzeki zaczynają się od strumyków i źródeł, to ta zebrała w sobie ścieki z całej Belorii. Mogłam tylko zazdrościć miastu, znajdującemu się w dole rzeki. Jego mieszkańcy byliby w stanie przetrzymać każde oblężenie, wylewając na atakujących wiadra z wodą, do której wrząca smoła miała bardzo, ale to bardzo daleko. Za obecność cholery mogłam ręczyć własną głową, ale biegunkę też mieli zagwarantowaną, a roje pałeczek okrężnicy widziałam nawet bez dodatkowych przyrządów.
O ile pamiętałam, przeważającą część worka z zapasami zajmowała zakupiona we wsi kasza gryczana, wyjątkowo pożywna i zdrowa, ale niestety na surowo słabo jadalna. A ugotowana w wodzie z tej rzeczki – w ogóle trująca. Wariant rezerwowy – poczekać do rana i nazbierać rosy – niezbyt mi odpowiadał. Rozważyłam wezwanie deszczu, ale przypomniałam sobie, jak niestabilna jest jesienna pogoda i zdecydowałam, że nie będę ryzykować. Niebo i tak było pochmurne, wystarczy impuls i całe nasze obozowisko zmyje razem z kilkoma okolicznymi wioskami. I czas wracać, bo jeszcze mnie złapie burza. A panowie już pewnie szaszłyki przyrządzili i rozpalili ognisko. I nie wiedzą, biedactwa, jak czarną, znaczy się stęchłą, mam dla nich nowinę.
Zrobiłam jeszcze parę niepewnych kroków i z głową wpadłam do źródełka, ukrytego pod suchą trawą. Woda wlała mi się do butów i pod kurtkę. Oczekiwane oczko wodne przyjęło mnie z otwartymi ramionami, ale i jego nie chciałam uszczęśliwić moimi smętnymi resztkami. Jakimś cudem udało mi się wydostać z zatopionej jamy, ale okazało się, że zgubiłam króbkę. Ot ironia losu – jest! naczynie – nie ma wody. Jest woda – nie ma naczynia. I możesz jej do kieszeni nabrać. Albo do buta. A zresztą, po co nabierać? I tak byłam podobna do chmury burzowej – ociekałam wodą i rzucałam gromy i pioruny pod adresem wszystkich znanych bogów.
Bluźnierstwa od dawna i z solidną przewagą trzymały pierwsze miejsce na liście moich grzechów śmiertelnych, w związku z czym mrakobiesy prawdopodobnie zdecydowały się mnie wynagrodzić: lekka króbka z kory, połyskując jasnymi bokami, powoli uniosła się ku powierzchni. Ucieszyłam się i schyliłam po nią, póki nieczyści nie zmienili zdania. Ale mrakobiesy nie świadczyły usług za darmo: w rękę wbiły mi się setki lodowatych igiełek i czy- I jeść kościste palce. Z wody wyjrzał zielony pagórek oblepiony wodorostami, ślimakami, pijawkami i całą masą innych wodnych żyjątek. U jego podstawy połyskiwały żółte rybie oczka, nos wyginał się haczykowato, a usta kryły się w brodzie z kłującego rogatka.
– I co my tu niby mamy?! – basem wyrzekł wodnik, wychylając się z wody po pas. Siła nieczysta podciągnęła się na drugim ręku, przysiadła na brzegu oczka, zakładając na siebie chudziutkie nogi, demonstrując błony między palcami. – Mam cię, panno rumiana!
– Masz, młodzieńcze zielony! – zgodziłam się bez wahania, nawet nie próbując uwolnić ręki.
Wodnik nie spodziewał się po ofierze takiej pokory.
– O, to się przyznajesz… – mruknął nieco smętnym tonem. – No dobrze. Omińmy scenę walki i rozdzierających duszę wrzasków i przejdźmy do najważniejszego. Czemu żeś śmiała zmącić moją studzienkę?
– A tobie co, szkoda?
– Co to znaczy, szkoda? – obruszył się wodnik. – Znaczy się, zmąciła mi wodę i to jeszcze się ośmiela pretensje mieć.
– I gdzie ja tu coś zmąciłam? – lekko się zirytowałam. – Trochę wody nabrałam.
– O to, to. Najpierw przyłażą z garnkami, potem z wiadrami, a potem już na całego chcą gacie prać i pomyje wylewać. Nie zdążysz się obejrzeć – a już zapaskudzili!
– No to jak przyniosę gacie, będziesz miał prawo narzekać.
– Też się znalazła! – Wodnik obrzucił mnie taksującym spojrzeniem. – Młoda i wyszczekana. Jak przechodzisz przez granicę, to płacisz? Płacisz. Z mostu korzystasz – płacisz? Płacisz. Własność prywatna kocha pieniążki. Więc płać panno, nie rzucaj się. Nie masz kasy – będzie w naturze. A jak nie…
Читать дальше