— Rozumiem. — Minęły wieki, odkąd zdarzyło mu się ostatnio rozmawiać po angielsku. Na szczęście nieźle rozumiał amerykański dialekt i na razie nie zanosiło się na to, by oczekiwano tu od niego wygłaszania długich tyrad.
— Potrzebny mi jest, mówiąc bez ogródek, pisarz science fiction. A właściwie umysł science fiction. A ponieważ jest Pan jednym z najlepszych w tej dziedzinie, wybór był prosty. Niezmiernie się cieszę, że był pan w stanie przyjechać.
Peter Eisenhardt przyoblekł twarz w szyderczy uśmiech. Zabrzmiało to nieco zbyt pompatycznie i ujawniało niezbicie, że Kaun nie ma najmniejszego pojęcia o literaturze science fiction.
— Widzi pan, jestem człowiekiem interesu, kupcem. Księgowym właściwie. Lecz, nie przechwalając się, nie byłbym dziś tym, kim jestem, gdybym nie miał pewnego talentu do interesów. Sprawy mają się jednak tak, że człowiek interesu czerpie korzyści z posiadanego przez siebie silnego poczucia rzeczywistości, nadmiar wyobraźni zaś mógłby być dla niego wręcz niebezpieczny — widziałby szanse powodzenia tam, gdzie ich nie ma, przedstawiałby sobie ryzyko większe, niż faktycznie jest — mówiąc krótko, dobry businessman to raczej dość nudny gość. Widać to po mnie, prawda? Pisarz natomiast to zupełne przeciwieństwo, zwłaszcza, gdy pisze science fiction. Gdyby posiadał poczucie rzeczywistości, prawdopodobnie w ogóle nie zacząłby pisać, gdyż szanse na to, że kiedykolwiek uda mu się coś wydać, są mniejsze od prawdopodobieństwa, że ktoś w piekle zdoła ulepić śniegową kulę. Za to musi być gigantem w dziedzinie wyobraźni, artystą, prawdziwym twórcą: trzeba, by poruszał się po królestwie niepodobieństwa, niedorzeczności, absurdu jak po własnym domu, jego myśl musi konsekwentnie podążać najbardziej niewiarygodnymi ścieżkami, w razie potrzeby łamać wszelkie reguły, nic nie może być dla niego niemożliwe. Przyjrzał się wnikliwie Eisenhardtowi.
— Potrzebny mi tutaj właśnie ktoś taki. A to dlatego, że profesor Wilford-Smith odkrył przedwczoraj rzecz tak niebywałą, że, gdy dłużej o niej myślę, zwoje mózgu supłają mi się i plączą.
Podczas jazdy Yehoshuah był całkowicie zrelaksowany, wtórował piosenkom dobiegającym z radia, brzmiącym w uszach Stephena jak amerykański rock’n’roll zmieszany z melodiami orientalnymi, i raz po raz powtarzał:
— Jerozolima jest dobra, żeby się modlić, a Hajfa, żeby pracować. Za to w Tel Awiwie można żyć. Jego dobry humor był zaraźliwy. Stephen z przyjemnością rozparł się na siedzeniu i zanurzył w strumieniu napływających wrażeń, poddał wieczornemu nastrojowi krajobrazu niewysokiej sylwetce miasta, rysującej się na tle stojącego już nisko nad taflą morza słońca niby wycięty nożyczkami ciemny kontur. Klaksonem torowali sobie drogę do centrum wśród niezliczonych innych pojazdów, gestykulując przez opuszczone samochodowe okna, gdy nie dało się jechać dalej przeciskali się przez przecznice i wąskie uliczki. Stephen rozglądał się wokół, niemal skręcając sobie kark; widział stłoczone bezładnie, brudnobrązowe domy, jakie buduje się tylko w gorącym klimacie, zwieńczone płaskimi dachami bądź tarasami, na których wiatr wydymał rozwieszone na sznurach pranie, albo, jak symbole nowoczesności, wystawiały się na słońce baterie słoneczne, przypominające źle ustawione czarne leżaki, nad tym wszystkim zaś rozrastał się wybujały las telewizyjnych anten, których ramiona sterczały na wszystkie strony świata. Widział na pół ukończone garaże, pełne materiałów budowlanych albo zawalone pordzewiałym złomem i samochody stojące na jałowej, piaszczystej bezpańskiej ziemi, między żwirowym poboczem szosy, kalekimi palmami daktylowymi a wyznaczającym następną posiadłość ogrodzeniem z drucianej siatki. Odkąd po wylądowaniu w Tel Awiwie Yehoshuah zawiózł go na wykopaliska, Stephen nie był tutaj, wówczas zaś nowych wrażeń było zbyt wiele, by mógł coś z nich zapamiętać.
— Przejdźmy się bulwarem Dizengoff — zaproponował Yehoshuah. — Potem pójdziemy do starego portu; kazałem zarezerwować stolik w bajecznej restauracji rybnej. Stephen, lubisz ryby?
— Jem wszystko — odpowiedział Stephen. — Pod warunkiem, że mi smakuje.
Znaleźli wolne miejsce parkingowe na skraju drogi i wyruszyli na spacer, z każdym krokiem zdawali się głębiej wkraczać w przedmieścia zmysłowości, w rozedrgane pole siłowe łapczywej radości życia. Wszędzie obecny był zapach jaśminu i tropikalnej rośliny bougaimvillea , które bujnie rozstały się na niezabudowanych działkach, tu i ówdzie szczerbiących się między rzędami domów, niczym szpary po wybitych ze szczęki zębach. Pachniało spalinami i kwiatami potańczy, rozchodził się ostry odór benzyny, przez który przebijała słono-wilgotna woń morza; jego gorący oddech pełzł ulicami miasta, obezwładniając i dusząc, wróżąc przepocone koszule i bezsenność.
Im bardziej zbliżali się do centrum, tym dziwaczniejsza stawała się mieszanina stylów budowlanych. Niskie wille sprawiające wrażenie, jakby przeniesiono je tutaj prosto z Wiednia albo z Salzburga, ginęły w cieniu chełpliwych wieżowców, otoczonych przez wielopiętrowe, przeżarte morską solą posesje w stylu Bauhausu. Pobocza ulic okalały palmy albo intensywnie pachnące drzewa eukaliptusowe — i ludzie. Ludzie, jak okiem sięgnąć. Ubrani elegancko lub z nowomodną niedbałością paradowali po bulwarach tam i z powrotem, siedzieli w ulicznych kafejkach i barach, których zdawały się być tysiące, lub po prostu z puszkami piwa w dłoni opierali się o błotniki zaparkowanych samochodów, mówili jeden przez drugiego, gestykulowali, flirtowali, czytali gazety lub zwyczajnie tylko gapili się przed siebie. Yehoshuah, Judith i Stephen pozwolili nieść się tłumowi, mijali jasno oświetlone wystawy, na których reklamowano konfekcję zgodną z amerykańską modą i wyświetlano szybko zmieniające się obrazy migotliwych wideoklipów, slalomem przechodzili obok stolików, na których grano w tryktraka, a Stephen nie mógł powstrzymać śmiechu, gdy odkrył restaurację należącą do sieci barów szybkiej obsługi o nazwie „MacDavid”. Udało im się dotrzeć do plaży, poszli spacerem nadmorską promenadą wsłuchując się w staccato drewnianych rakiet, używanych przy bardzo popularnej grze w piłkę, oraz w szum fal i w niezrozumiałe, nerwowym brzmieniem dobiegające z głośników komunikaty ratowników. W plażowej kawiarence wypili cappuccino i zjedli arbuza ze słonym kozim serem, i Yehoshuah opowiedział Judith, jak poznał Stephena.
— Najpierw był tylko imieniem w podpisie pod wiadomością na Usenecie. Nawet nie imieniem, tylko adresem emailowym. Coś w stylu stephen-śmieszny okrągły znaczek-MRTkropka-Maine-kropka-COM.
— A ty byłeś ymenez-śmieszny okrągły znaczek-Rockfetf-kropka-IL-kropka-EDU — zaśmiał się Stephen. Judith zmarszczyła brwi.
— Co to jest Usenet?
Och! Hej! Witamy w dwudziestym wieku, kochana siostrzyczko. Słyszałaś kiedyś o Internecie? Chodzi o to, że można swój domowy komputer przez modem i telefoniczne gniazdko połączyć z siecią milionów innych komputerów. Gdzieś w tej sieci — i najlepsze, że nie trzeba wiedzieć, gdzie — jest coś w rodzaju tablicy ogłoszeń, tysiące tablic, każda na inny temat. Można tam czytać informacje zostawione przez innych, a w razie potrzeby dorzucić swój kamyczek. A żeby to lepiej brzmiało, nazywa się taką tablicę Usenet Forum. Nasza zajmuje się archeologią. Napisałem coś o pracach u nas w Instytucie Rockefellera, a Stephen odpisał mi i zapytał, czy to prawda, że można uczestniczyć w wykopaliskach jako kopacz. I co, Stephen, już żałujesz?
Читать дальше