Yehoshuah zahamował ze zgrzytem tuż obok nich, wyskoczył z samochodu i podał Stephenowi rękę przez zakurzony dach wozu. Był wysokim, niezgrabnym mężczyzną o kręconych, ciemnych włosach typowych dla Sabras, Żydów urodzonych w Izraelu.
— Miło cię znów widzieć. No, i jak? Zaaklimatyzowany? Jak słyszę, dokonałeś już pierwszego godnego uwagi znaleziska.
— Tak — odpowiedział Stephen roztargnionym głosem i ruchem głowy wskazał stojącą po drugiej stronie taksówkę. — Powiedz, wiesz, kto to jest?
Yehoshuah zaczął się gapić we wskazanym kierunku z niemal krępującym, ostentacyjnym brakiem dyskrecji. Nie nadawał się na detektywa.
— Nie, nie mam pojęcia. Czemu pytasz?
— Znam skądś tę twarz. Nie mogę sobie tylko przypomnieć, skąd. Judith przyjrzała mu się badawczo, lecz nic nie powiedziała.
— Okay — powiedział Stephen. — Może jeszcze sobie przypomnę. Jedźmy.
Wsiedli, Judith na tylne siedzenie. Yehoshuah zapalił silnik i włączył radio, rozległ się głos spikera czytającego po hebrajsku coś, co brzmiało jak wiadomości. Stephen jeszcze raz spojrzał na ubranego w wybitnie źle skrojony garnitur obcego mężczyznę, uważnie kiwającego głową i przysłuchującego się profesorowi Wilfordowi-Smithowi, który ze swoją typowo po brytyjsku oszczędną gestykulacją coś mu tłumaczył. Znał tego człowieka, widział już gdzieś tę twarz, ale gdzie? Zwykle mógł polegać na swej pamięci do osób i irytowało go, że tym razem go zawiodła. Nigdy go osobiście nie spotkał, to z pewnością by pamiętał. Widział gdzieś zdjęcie tej twarzy. Wszystko jedno, pomyślał, gdy samochód zaczął się powoli toczyć. Przypomni sobie kiedyś, jeżeli to okaże się ważne.
Peter Eisenhardt przytakiwał wszystkiemu, co tłumaczył mu profesor swoim zasobnym angielskim brytyjskiej klasy wyższej, brzmiącym wyniośle i zarozumiale. Niektórych zwrotów nie rozumiał zbyt dobrze, jego angielski mocno „zardzewiał”, dawno go nie używał. Zatem trafił na wykopaliska. Dlatego wszystko tu sprawia tak tymczasowe i nieporządne wrażenie. W pierwszej chwili Eisenhardtowi przyszło na myśl, że to obóz treningowy jakichś rebeliantów, potem, że znalazł się na planie filmowym. Podróż była niezwykle irytująca. Jechali właśnie drogą z Tel Awiwu do Jerozolimy, gdy kierowca znienacka, na niemal niewidocznym rozjeździe, w chwili, gdy tuż za nimi niecierpliwie próbował przecisnąć się sportowy wóz, a sąsiednim pasem nadjeżdżała z naprzeciwka cysterna, skręcił w szutrową drogę o nawierzchni w katastrofalnym stanie, ciągnącą się kilometrami, jakby prowadziła donikąd. Gdy tak podskakując na wybojach toczyli się naprzód i staruszek mamrotał do siebie po polsku coś, co brzmiało jak przekleństwa i złorzeczenia, w wyobraźni Eisenhardta rodziły się najdziksze fantazje. O złoczyńcach, trudniących się rozbojem na drogach rabusiach i wyskakujących zza krzaków złodziejach, o dybiącej na niego zmowie spiskowców, i nagle oblał się gorącym potem na myśl, że nikomu nie zostawił żadnego adresu, po prostu dlatego, że nikt nie umiał mu powiedzieć, gdzie właściwie w Izraelu będzie go oczekiwał ten legendarny John Kaun. Oczyma wyobraźni widział już siebie leżącego w przydrożnym rowie, zamordowanego i ograbionego, może jeszcze z odrąbaną prawą dłonią, gdyż w którejś ze swoich książek przez nieuwagę napisał coś, co zostało przez jakąś fanatyczną wspólnotę religijną uznane za złośliwe znieważenie jej boga. Uri Liebermann przyjechałby wtedy w pośpiechu, włączył swoją poręczną kombinację PC-ta z telefonem komórkowym i szybciutko napisałby kolejną sensacyjną wiadomość. Która prawdopodobnie ukazałaby się już w porannym wydaniu gazety. Później, gdy szosa została już daleko w tyle za nimi, a wokół ciągnęły się tylko płaskie, usiane kamieniami wzgórza, pogodził się nareszcie ze swoim losem, odważył się znów oddychać i opuścił spięte ramiona. Właściwie, gdy się lepiej przyjrzeć, staruszek kierowca wcale nie wyglądał na fanatyka. Raczej chyba zastanawiał się, jak jego taksówka przetrwa jazdę po tej dziurawej drodze. Potem skręcili jeszcze raz i podjechali do obozu, gdzie namioty i pojazdy skąpane w promieniach zachodzącego słońca rzucały długie i osobliwe cienie.
Akurat, gdy profesor opowiadał o kopaczach i ich znaczeniu dla archeologii w Izraelu, dwoje młodych, chłopak i dziewczyna, wsiadało do białego samochodu, który w pewnym momencie pojawił się za taksówką i w miarę jazdy doganiał ją coraz bliżej. Co oczywiście, ponownie podgrzało wyobraźnię pisarza. Gdy odjeżdżali, młody człowiek z wyraźnym zaciekawieniem przyglądał się Eisenhardtowi.
— Przy wszystkich swoich naukowych zainteresowaniach i całym zaangażowaniu — skomentował białowłosy archeolog — pozostają młodymi ludźmi. Założę się, że jadą do Tel Awiwu do jakiejś dyskoteki. Pisarz skinął głową ze zrozumieniem. Mimo że zbliżał się już do czterdziestki, wciąż jeszcze czuł się nieswojo, gdy mówiono przy nim o innych „młodzi ludzie” takim tonem, jakby on sam już nie zaliczał się do tej kategorii.
John Kaun, który po przywitaniu wycofał się na chwilę, by sotto voce poinstruować jednego z pracowników, zbliżał się znowu do nich, pchając przed sobą swą pewność siebie jak statek falę dziobową. Nie ulega wątpliwości, to nie jest człowiek, który potrafiłby stać z boku i tylko się przysłuchiwać. Do kogokolwiek by się zwrócił, ów musiał zaakceptować go jako centralny punkt, narzucający tok rozmowy, inaczej natychmiast zyskiwał sobie wroga. Potężnego i niebezpiecznego. Zachowanie medialnego magnata było nie tylko przesycone pewnością siebie, lecz również agresywne, ujawniało nieomylnie, że ten człowiek chce podbić świat, więcej, że on go na pewno podbije. Eisenhardt z niespodziewaną jasnością zrozumiał co znaczy pojęcie „instynkt zabójcy”, które dotąd widywał tylko w książkach. Ten człowiek posiadał instynkt zabójcy. Nawet uprzedzająco grzeczne maniery, jakie wykazywał względem Eisenhardta, sprawiały wrażenie wyrachowanych; były równocześnie subtelnym sygnałem, że pisarz powinien wykazywać identycznie dobrą wolę, gdyż Kaun jest w stanie z dokładnie tym samym wyrachowaniem rozgnieść go na miazgę, jeśli okaże się to konieczne albo z jakiegoś względu korzystne.
— Mam nadzieję, że wybaczy mi pan, iż jeszcze nie czytałem żadnej pańskiej książki — oznajmił z uśmiechem, w którym nie uczestniczyły jego niewzruszone oczy. — Niestety, nie mówię po niemiecku. Kazałem sobie jednak opowiedzieć ich treść. Brzmiało to bardzo interesująco.
I ku zmieszaniu Eisenhardta przewodniczący zarządu zwięźle i trafnie streścił wszystkie jego powieści, lepiej, niż potrafiłby to zrobić on sam.
— Naprawdę szkoda, że nie mogę ich przeczytać — zakończył. — Gdy skończy się ta przygoda tutaj — mam nadzieję, że z sukcesem — zaproponuję wydawnictwu wydanie ich po angielsku, co pan o tym myśli?
— Och — Eisenhardt był w stanie tylko złapać powietrze. — Myślę… to byłoby wspaniale. — To się nazywa interesujące perspektywy! Podświadomie rozumiał wprawdzie, że ten człowiek mógł to powiedzieć tylko po to, by zachęcić go do maksymalnego zaangażowania w pracę, cokolwiek by to miało być… Ale, na Boga, osiągnął swój cel!
— Spodziewam się — kontynuował Kaun — że od chwili, gdy zadzwoniła do pana moja sekretarka, zadaje pan sobie pytanie, po co się pan tutaj znalazł i czego od pana oczekuję.
Eisenhardt skinął głową.
— To prawda.
— Nie chcę dłużej męczyć pana niepewnością. Musiałem to robić dotąd, gdyż mamy do czynienia ze sprawą wymagającą chwilowo zachowania absolutnej dyskrecji. Moja sekretarka sama nie wie, w czym rzecz. — Na jego wąskich ustach pojawił się uśmieszek godny rekina.
Читать дальше