— Ale to przecież mogłoby też znaczyć — upewnił się w końcu — że uda mi się znaleźć wideo i sprzedać je kościołowi katolickiemu. I że on będzie trzymał je pod kluczem po wsze czasy. Prawda? Eisenhardt osłupiał. Na ten wariant nie wpadł. Przemyślał go i skinął głową.
— Tak. To też mogłoby być wyjaśnienie.
Kaun skrzywił twarz w uśmiechu. Wyglądał, jakby miał się lada moment roześmiać.
— Wie pan, co to oznacza? Czego pan właśnie dowiódł?
— Czego właśnie dowiod…? — powtórzył Eisenhardt niepewnie. Wyglądało na to, że Kaun odkrył aspekt sprawy, który jemu samemu umknął. Irytujące.
— Jeżeli kościół dostanie to wideo w swoje ręce — oświadczył przemysłowiec, rozkoszując się własnymi słowami — i będzie je potem trzymał w zamknięciu, to znaczy, że będzie je musiał trzymać w zamknięciu. Na przykład dlatego, że na nagraniu widać coś, co podaje w wątpliwość całe nauczanie kościoła — czy to logiczne?
Eisenhardt przytaknął zbity z tropu. To wcale nie takie głupie. Zauważył nagle, że jakaś część jego umysłu przez cały czas zajęta była wyłącznie szukaniem powodów, by móc traktować amerykańskiego milionera protekcjonalnie. Z grubsza według zasady: Okay, on jest multimilionerem, ale to dowodzi tylko, że to tępy, pazerny głupek, którego światopogląd ogranicza się do czterech podstawowych działań arytmetycznych i obliczania procentów. Ja to co innego, jestem intelektualistą, człowiekiem ducha, ostatecznie to właśnie się liczy.
Konieczność przyznania, że John Kaun jest również cholernie inteligentny i pomysłowy, irytowała go potężnie. Jeszcze może się okazać, że naprawdę jest wart swoich milionów.
— Jeśli jednak — ciągnął dalej wątek Amerykanin — zawartość wideo jest aż tak niebezpieczna, to by znaczyło, że mogę za nie żądać każdej ceny. Wszystko albo nic, panie Eisenhardt. Może pan to sobie wyobrazić? Pańska argumentacja dowodzi z niepodważalną logiką, że albo nasze przedsięwzięcie zakończy się kompletną klęską — gdyż w ogóle nie znajdziemy wideo — albo zwyciężymy na całej linii. Wywiezienie znaleziska z sektora czternastego odbyło się tak dyskretnie, jak tylko można sobie wyobrazić. Profesor Wilford-Smith i Shimon Bar-Lev wspólnie zeszli do wykopu, rozstawili wokół zabytku kilka skrzynek ze stali nierdzewnej, napełnili każdą z nich na wysokość palca przesianym przez sito piaskiem. Potem założyli cienkie rękawiczki z tworzywa sztucznego i przełożyli kości jedną po drugiej do pojemników transportowych. Na koniec, do osobnej kasetki włożyli ze stosowną ostrożnością lniany worek, zawierający szeleszczącą od suchości instrukcję obsługi kamery wideo. Następnie wszystkie stalowe skrzynki wypełniono po brzegi małymi kuleczkami z neutralnego chemicznie gąbczastego materiału, po czym przykręcono pokrywy.
W taki sposób często przewozili już szczególnie wartościowe znaleziska. Jedyna różnica polegała na tym, że tym razem cała akcja była filmowana przez kilka kamer. I że każdą skrzynkę zaopatrzono w masywną kłódkę.
Stalowe pojemniki załadowano na ciężarówki i zaraz potem konwój pojazdów ruszył w kierunku Jerozolimy. Jeszcze nim opadł wzbity przez nie kurz rozpoczął się demontaż namiotu, od tygodnia rozstawionego nad miejscem odkrycia. Pomijając te roboty, obóz, dawniej aż tętniący pracą, robił tak martwe i opuszczone wrażenie, jakby przeszła przez niego zaraza.
Kauna wciąż jeszcze nie opuścił zły humor, zaś okoliczności nie sprzyjały temu, by w przewidywalnym czasie miało się to zmienić. Spoglądał na mało atrakcyjną tylną ścianę budynku, szczególnie pełnym obrzydzenia spojrzeniem obrzucając kontener na śmieci stojący obok rampy rozładunkowej i wypełniający dziedziniec przeraźliwym smrodem.
— Nie uprzedził mnie pan, że muzeum jest dziś czynne — warknął na profesora Wilforda-Smitha.
— Muzeum Rockefellera jest czynne codziennie — spokojnie odparł profesor. — Każdego dnia od dziesiątej rano do piątej po południu. Za wyjątkiem piątku i soboty, w te dwa dni zamykają już o drugiej po południu.
— Ach — chrząknął milioner.
Za niską balustradą pojawiła się grupka młodzieży, hałaśliwie błaznującej w rejonie głównego wejścia. Kilkoro z nich przeskoczyło przez ogrodzenie i z werwą machało do nich w dole.
— Czy pan poważnie chce badać nasze znalezisko, kiedy po budynku kręcą się ci wszyscy ludzie? — Ton, jakim Kaun wymówił słowo ludzie, pozwalał przypuszczać, że właściwie pragnąłby użyć słowa potwory.
— Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Publiczność nie ma dostępu do pięter, na których są laboratoria. Większość nawet nie wie, że coś takiego się tu mieści.
— Tak. Moim zdaniem lepiej zapakujmy to wszystko i zawieźmy do USA, do prywatnego laboratorium, gdzie będziemy mieć sprawy pod kontrolą.
Profesor milczał przez chwilę, podniósł wzrok ku niebu i mrużąc oczy, spojrzał w jaskrawe słońce.
— Do tego potrzebowałby pan zezwoleń z izraelskich urzędów.
— Bez obaw, na pewno dostanę.
— To nie są idioci. Musiałby im pan pokazać artefakt. Kaun niechętnie odchrząknął.
— Tak, tak. Już dobrze. — Dał znak dłonią swoim ludziom, czekającym na sygnał do rozładunku. Profesor poszedł naprzód z kluczami, a mężczyźni niosący stalowe skrzynie ruszyli jego śladem przez chłodne korytarze o ścianach wymurowanych z jasnej cegły, mijając polakierowane na biało metalowe drzwi, by wreszcie wejść do obszernego pomieszczenia, zastawionego długimi stołami pełnymi lamp i mikroskopów. Wzdłuż ścian biegły regały pełne buteleczek z chemikaliami. Kaun rozejrzał się tylko ponuro. Wygląd laboratorium nie wzbudził w nim zbytniego zaufania. Tak, jakby całe wyposażenie pochodziło jeszcze z lat sześćdziesiątych.
Znienacka w pomieszczeniu pojawił się Ryan, stanął na szeroko rozstawionych nogach.
— Zamki w drzwiach są absolutnie niewystarczające — oznajmił donośnie. Wskazał na szare, stalowe drzwi, prowadzące wprost do laboratorium. — Ten tutaj otworzę spinką do włosów w ciągu trzydziestu sekund. To żarty. Musimy koniecznie…
— Niech pan się zamknie, Ryan — szczeknął na niego wściekły Kaun. — I proszę nie wchodzić mi w oczy, póki nie będę w lepszym humorze.
— Ale, sir, to jest…
Kaun prawie zazgrzytał zębami.
— Tacy, co dają się wodzić za nos gówniarzom, nie mają dziś czasu antenowego! Zrozumiał mnie pan, Ryan?
Twarz Ryana nic nie wyrażała. Jednak, jeśli przyjrzeć się bardzo dokładnie, dało się zauważyć leciutkie zmrużenie oczu. Nie powiedział więcej ani słowa, posłusznie skinął głową, odwrócił się na pięcie i zniknął. Przez chwilę panowała niezręczna cisza. Kaun rozejrzał się dookoła.
— O co chodzi? Montujcie kamery i reflektory!
* * *
Yehoshuah obudził się z uczuciem, jakby całą twarz miał opuchniętą. Poza tym w pokoju było za jasno i za gorąco. Wciąż miał na sobie ubranie z poprzedniego dnia. Co się stało? Przypominał sobie jak przez mgłę, że wszedł do mieszkania i zwalił się na łóżko… Co za huk w głowie! Powlókł się do umywalki, odkręcił kurek i przytrzymał głowę pod strumieniem zimnej wody, aż brakło mu tchu. Do tego oczywiście na haczyku nie ma ręcznika. Kapiąc wodą z włosów poczłapał przez mieszkanie, otwierał drzwi szaf i szuflady, aż w końcu znalazł ręcznik, który mógł owinąć sobie wokół głowy.
Siedząc na skraju łóżka i wycierając włosy rozmyślał o tym, jak błogosławionym urządzeniem byłaby klimatyzacja w laboratorium, w którym trzeba stosować łatwo parujące chemiczne odczynniki. Miał mdłości. Wczoraj wieczorem musieli się dosłownie zatruć. Czuł się chory na całym ciele. Świeże powietrze, właśnie tego mu teraz trzeba. Otwarł szeroko okno, ale do środka wdarły się jedynie gorące, duszne opary letniego popołudnia w Jerozolimie.
Читать дальше