— Nie mam pojęcia — przyznał Yehoshuah. — W każdym razie nie znaczy to, że Jezus nie istniał. Raczej wręcz przeciwnie.
— Myślę, że musimy podejść do tego systematycznie — powiedział Stephen. — Po prostu zacząć od początku i iść po kolei. Inaczej cały czas będziemy tylko zgadywać i w końcu zagotują nam się mózgi. Yehoshuah przyglądał się górnej krawędzi arkusza, w znacznej mierze wystrzępionej i podziurawionej. Delikatna niczym pajęcza sieć struktura wilgotnego japońskiego papieru częściowo przytrzymywała drobniuteńkie strzępki papieru, lecz oczywiście nie można było stwierdzić z całą pewnością, czy leżą na właściwym miejscu.
— Obawiam się, że to nie będzie zbyt wydajna metoda.
— Ale na pewno najważniejsze rzeczy są na początku listu.
— Tym gorzej.
Znów napełnił swoimi dwoma roztworami płaskie miseczki i naskubał nowych tamponików waty.
Stephen przyniósł laboratoryjny aparat fotograficzny, upewnił się, że jest w nim film, i przykręcił go do statywu. Tym razem będzie starannie dokumentował wszelkie postępy w pracy.
Na załamaniach papieru musieli szczególnie długo czekać, aż prastary ślad długopisu zabarwi się.
Judith i Stephen siedzieli i przyglądali się Yehoshui przy pracy. Ani się obejrzeli, jak minęła pierwsza godzina, w miarę upływu czasu w laboratorium gęstniały opary o obrzydliwym, słodkawym zapachu, znów zaczynały przyprawiać ich o ból głowy.
To było jak puzzle. Kilka fragmentów, gdy ukazał się na nich tekst, przesunęli na miejsca, w których zdawały się brzmieć bardziej sensownie. Wreszcie Yehoshuah z ciężkim westchnieniem opadł na oparcie krzesła i stwierdził:
— Teraz powinniśmy to utrwalić. Gdyby można było choć przewietrzyć salę!
Judith wstała i otwarła drzwi na korytarz. Lecz nie dało to wiele. Stephen tymczasem przyniósł statyw i sfotografował odcyfrowany list.
… znalazca tego…
wam się Joh… dziłem się i…
… kańskim stanie federalnym Arizona. Osobliwym zrządzeniem losu… łem się w Palest… pierwszego wieku… umrę, i uwa… mnie pobłogosławił.
Judith zerkała przez jego ramię, gdy robił kolejne zdjęcia z różnym czasem naświetlania i różną ogniskową.
— Nie wiem — mruknęła. — Dla mnie to nie brzmi jak list pisany do wspólnika.
— Tak. Zdecydowanie nie.
— I brakuje oczywiście najważniejszych słów. Nazwisko. Data urodzenia. Nic, po czym można by go było zidentyfikować.
— Jeśli myślał, to jeszcze raz powtórzy dalej ważniejsze dane.
— Ach, takie jest życie — orzekła sceptycznie Judith. — Kanapka ląduje zawsze masłem w dół. Szukane klucze są zawsze w ostatniej szufladzie. A najważniejsze słowa w starożytnym liście są nieczytelne. Prawo natury.
* * *
Ryan podniósł wzrok, gdy zatrzymał się za nim jakiś samochód. Wóz policyjny. Cholera! Szybkim, miał nadzieję że niewidocznym ruchem przesunął odbiornik sygnałów radiowych pod siedzenie i wyciągnął ze spodni koszulę, by zakryć wiszący u pasa nóż.
W lusterku wstecznym obserwował, co się dzieje. Było tam dwóch ludzi, zabrali się do rzeczy absolutnie profesjonalnie. Widział, jak jeden z nich telefonuje, tematem rozmowy był bez wątpienia numer rejestracyjny jego samochodu. Jeśli o to chodzi, nie musiał się obawiać; samochód był wynajęty w imieniu i na rachunek N.E.W. Świadczyło to jednak o tym, że tych dwóch zna się na swojej robocie. Następnie, gdy ta kwestia została wyjaśniona, jeden z nich wysiadł, pozostając pod osłoną pojazdu odbezpieczył przewieszony przez ramię pistolet MP. Potem wysiadł drugi i powoli ruszył w przód, ku niemu. Ryan równie powoli skręcił w dół szybę okna.
Policjant, rosły mężczyzna po czterdziestce — jego włosy posiwiały i przerzedziły się na służbie — pochylił się ku niemu i powiedział coś po hebrajsku.
— Przepraszam, mówię tylko po angielsku — odpowiedział Ryan wyciągając ku niemu paszport. — Spodziewam się, że żąda pan, abym się wylegitymował.
Mężczyzna przyjrzał się dokumentowi.
— Jest pan Amerykaninem? — spytał potem. Jego angielski był naprawdę niezły. — Tak.
— Proszę o prawo jazdy. I dokumenty pojazdu.
Ryan podał mu żądane papiery, a on zniknął z nimi w tyle. Widział, jak znów telefonuje, podczas gdy jego kolega pozostał na pozycji zabezpieczającej. Potem wrócił do okna Ryana, oddał mu dokumenty i zapytał:
— Co pan tu robi?
— Czekam.
— Na co?
— Muszę to panu powiedzieć? — Brew funkcjonariusza drgnęła.
— Nie, nie musi pan. Ale mogę pana zatrzymać tymczasowo, z powodu podejrzanego zachowania w bezpośrednim pobliżu budynków rządowych.
Ryan przytaknął. Dawno już przygotował sobie odpowiednią historyjkę.
— No dobrze, skoro tak… Widzi pan ten samochód po drugiej stronie, na parkingu? Należy do faceta, z którym zdradza mnie moja dziewczyna. Nie wiem, gdzie teraz są, ale chcę tu poczekać, aż wrócą.
— Ach — mruknął policjant.
— Żeby się z nimi rozmówić — dodał Ryan. — nic więcej. Od tygodni unika rozmowy, twierdzi, że to wszystko tylko mi się wydaje…
Mężczyzna westchnął. Podpierając się ramieniem o dach samochodu, pochylił się ku niemu.
— Przyjacielu, proszę uwierzyć człowiekowi, który już dwa razy się rozwiódł: to na nic. Jak skończone, to skończone. Niech pan pozwoli jej odejść.
— Ale… — Ryan zmieszał się. Nie spodziewał się takich życiowych porad.
— Znam to, proszę mi wierzyć. Takimi akcjami można tylko wszystko zepsuć. Niech pan jedzie do domu i da jej szansę, żeby wróciła do pana sama. A jeśli nie wróci — człowieku, z pana wyglądem, wystarczy jeden wieczór w Tel Awiwie i ma pan następną.
Ryan wpatrywał się w policjanta.
— Mimo to wolałbym tu na nich poczekać. Żeby raz na zawsze wyjaśnić tę, hm, sprawę. W ojcowskim spojrzeniu błysnął chłód stali.
— Przykro mi, przyjacielu, ale nie mogę na to pozwolić. Odjedzie pan stąd teraz i nie pokaże się więcej tej nocy.
* * *
Myślę, że niechcący odbyłem podróż w czasie, jakkolwiek się to mogło stać. Nie potrafię tego wyjaśnić. Zdarzyło się to podczas zwiedzania nekropolii Bet She’arim, w trakcie objazdowej wycieczki po Galilei, należącej do programu wykupionych przeze mnie wczasów. Gdy oprowadzano naszą grupę po katakumbach, tak bardzo zajęło mnie odczytywanie napisów na sarkofagach i ścianach, że zostałem trochę w tyle. Gdy chciałem dogonić resztę, zgubiłem się i znienacka trafiłem do małej piwniczki, z której wyszedłem przez otwór w stropie do zupełnie innego miasta. Minęło wiele czasu, nim dotarło do mnie, że oto przeniesiony zostałem w całkiem inną epokę, a wszystko, co mam ze sobą, to tylko ubranie na grzbiecie i kamera wideo w torbie. Na szczęście, przyjęła mnie pod swój dach pewna życzliwa rodzina, nakarmili mnie i dali miejsce na sienniku, bym miał gdzie spać, i z czasem nauczyłem się ich mowy i najprostszych rolniczych robót, i tak przestałem być jedynie bezużytecznym zjadaczem chleba. Oczywiście, próbowałem znaleźć wyjaśnienie tego, co mnie spotkało, szukałem dróg powrotu w moje własne czasy, wszystko daremnie. Gdy młodsza z dwóch córek goszczącej mnie rodziny, Estera, i ja zakochaliśmy się w sobie, poniechałem wysiłków i wziąłem ją za żonę. Przeżyłem najcudowniejszą miłość, jaką mógłbym sobie kiedykolwiek wymarzyć.
Wówczas rozeszła się wieść o kaznodziei z pobliskiego Kafarnaum, imieniem Jezus, o którym powiadano, że czyni cuda. Wtedy wypakowałem kamerę wideo, niemal zupełnie już zapomnianą i ruszyłem w drogę. Dysponowałem tylko jednym jedynym kompletem baterii, do tego nieużywanym od lat, lecz okazało się, że wszystko działa bez zarzutu. Może ma to jakiś związek z gorącym klimatem, lecz jeśli zostawiło się baterie na jakiś czas w zupełnym spokoju, wtedy jakby doładowywały się same. Stopniowo udało mi się nagrać film na trzy kasety, jakie miałem z sobą — trzecią niestety nie do końca, gdyż baterie w końcu jednak się zużyły.
Читать дальше