— Dwadzieścia sześć godzin? — Potrzebowała chwili, by pojąć, jak to możliwe.
— To właśnie jest to, w czym adwokaci są lepsi od zwykłych ludzi — stwierdził Stephen. — Wiedzą, jak daleko mogą się posunąć i jakich wymówek trzeba w razie potrzeby użyć.
— Też nie brzmi zbyt zachwycająco.
— Zachwycająco to zdecydowanie nieodpowiednie słowo. Milczeli przez chwilę. Stephen opróżnił do dna swoją szklankę i odstawił ją pod krzesło. Było bezlitośnie gorąco, nie drżał nawet najlżejszy powiew wiatru.
— Wiesz, co jest dziwne? — zapytał potem.
— Nie wiem, co tutaj nie jest dziwne.
— Wstrzymują wykopaliska. Mówią ludziom cześć, to by było na tyle, wielkie dzięki. Przyglądają się, jak jeden po drugim odjeżdża. A żaden nie przyjdzie do mnie i nie powie, panie Foxx, chcielibyśmy, żeby został pan jeszcze jakiś czas. Albo żeby zostawił nam pan przynajmniej swój numer telefonu, na wypadek, gdybyśmy mieli później jakieś pytania.
Patrzyła na niego, unosząc wysoko brwi.
— A to rani twoją dumę, czy jak?
— Nonsens. To oznacza, że już niczego się ode mnie nie spodziewają. Chodzi mi o to, że w końcu to ja znalazłem tę rzecz. Rozciąłem ją jak jakiś głupi poszukiwacz skarbów. Mogłoby na przykład się zdarzyć, że ktoś chciałby wiedzieć, jak to wyglądało przedtem. Jak leżało, gdy to znalazłem. Czy warstwa ziemi była naprawdę nienaruszona. Tego typu sprawy. Ale nie. Nikt nie chce nawet wiedzieć, co teraz zamierzam zrobić.
— Hm. A co zamierzasz? Stephen wzruszył ramionami.
— Dobre pytanie. Mógłbym oczywiście wynająć jakiś pokój w Jerozolimie. Z drugiej strony nie dowiedziałbym się wtedy nic o tym, co się tu będzie działo. Jeszcze nie wiem. Zależy też od tego, czego dowiemy się dziś wieczorem w laboratorium — obrzucił ją krótkim spojrzeniem i musiał zebrać całą odwagę, by zadać pytanie: — A ty? Zasępiła się.
— Jestem dość wkurzona na profesora. Tak po prostu wywalić nas na ulicę. Odnajęłam swoje mieszkanie na cały czas trwania wykopalisk jednej chińskiej studentce teologii — super, co? Teraz mogę albo wprowadzić się do brata, co by go z pewnością nie zachwyciło, albo do matki, co by nie zachwyciło mnie. Pewnie skończy się na tym, że zgłoszę się na pozostały czas na jakieś inne wykopy. Znienacka słońce zdało się świecić jaśniej. Ależ dobre wieści! Stephen usiadł prosto, przesunął kapelusz słoneczny na kark, przysunął się krzesłem bliżej do niej i z na pół żartobliwą zuchwałością objął jej ramiona.
— Zostańmy tu, jak długo się da, niech mają z nami kłopot — zaproponował wesoło. — Zostańmy, aż nas nie wyrzucą.
Nie sprzeciwiała się objęciu, więc oczywiście zostawił ramię tam, gdzie było.
— Chciałam wykorzystać ten czas, żeby się zastanowić, czy rzeczywiście chcę studiować historię — oznajmiła zatopiona w myślach. — Czy robię to tylko dlatego, że taki jest zwyczaj w rodzinie. Prawdę mówiąc, gdy obserwuję, co się tu dzieje, zadaję sobie pytanie, czy nie powinnam raczej studiować ekonomii. Albo w ogóle czegoś, na czym można zarobić pieniądze.
Stephen czuł ciepło jej ciała na swojej dłoni i jej włosy, miękko opadające na jego przedramię.
— Dobre pytanie — odpowiedział.
* * *
Ojciec Łukasz siedział przy małym, białym stoliku i wpatrywał się w stojący na nim telefon. Był to klocowaty aparat z czarnego bakelitu, stary, jak wszystko tutaj. Stół stał przy oknie wychodzącym na pokryty kurzem wewnętrzny dziedziniec. Brama była otwarta, gdyż znów nie znaleźli na zewnątrz miejsca na zaparkowanie małego, niebieskiego dostawczaka. W takich razach stawiali go w środku.
Postanowił, że korzystając z okazji załadują wszystkie kartonowe pudła, od kilku dni zalegające gdzieś w kącie.
Telefon. Ojciec Łukasz przeniósł wzrok na notatnik leżący przy jego złożonych dłoniach, otwarty na pewnej stronie, na pewnym numerze telefonu, którego nie spodziewał się kiedykolwiek potrzebować. A już w żadnym razie nie tutaj, w tym najbardziej niepozornym klasztorze świata.
Już po raz setny, odkąd zaszył się w swoim skromnym, małym biurze, spojrzał na duży krucyfiks wiszący na ścianie między oknami. Jezus opuścił głowę, ale jego postać nie wyglądała już jak dzieło sztuki sakralnej, nagle jakby ożyła. Spod korony cierniowej zdawała się wypływać krew. Sprawiał wrażenie, jakby na niego patrzył, na niego, ojca Łukasza, franciszkańskiego mnicha, swego najnędzniejszego sługę…
Czyżby to wszystko było tylko grą wyobraźni? Czyżby Meksykanin pozwolił sobie na okrutny żart? Nie.
Widział, jak wstrząśnięty był ten mężczyzna, wyczuwał jego głęboką wiarę. Nie. Może go oszukano, tego nie mógł być pewny. Ale na pewno wierzył w to, co mówił.
Może…
Nagranie wideo ukazujące Jezusa Chrystusa! Wizja wstrzymująca dech w piersiach. Po prostu cud.
Może, szeptał cichy, cichutki głos w jego wnętrzu, może to właśnie powód, dla którego jest tutaj.
Może od samego początku była mu przeznaczona do odegrania rola w tym cudzie.
Pokornie wypełniał swą służbę maluczkim i dzięki temu okazał się godny dostąpienia takiej łaski.
Ktoś zapukał i drzwi otworzyły się. Był to brat Geoffrey.
— Bracie Łukaszu, powinniśmy powoli wyjeżdżać. Do hotelu w szabat przywożą świeży towar o wpół do piątej, doliczając załadunek starych rzeczy…
— Jeszcze chwilkę. Jedną chwilkę. Zaraz przyjdę. Muszę tylko zadzwonić.
— Dobrze.
Drzwi się zamknęły. Słuchawka ciążyła mu w dłoni.
* * *
John Kaun zaskoczony patrzył na swego włoskiego przedstawiciela, podczas gdy dalece nieprzystająca do jego rangi taksówka podskakiwała na drodze, dobrej może dla wozów bojowych rzymskich legionów, ale na pewno nie dla nowoczesnych samochodów. O ile w ogóle w przypadku tego zużytego pojazdu, którym Enrico Basso odebrał go z lotniska, można mówić o nowoczesności.
— Co to ma znaczyć, prałat?
— Prałat to honorowy tytuł nadawany szczególnie zasłużonym katolickim duchownym.
— Wiem. Ale chciałem rozmawiać z kardynałem. Najwyższym szefem finansów Watykanu.
— Najwyższym szefem finansów jest papież.
— Papież?
Basso głęboko odetchnął. Miał niezdrowo blady wygląd.
— Papież jest w zasadzie władcą absolutnym. Jego kompetencje obejmują wszystko. On tylko udziela pełnomocnictw.
— A kto w takim razie kontroluje papieża? — Bóg.
— A niech to diabli — wyrwało się Kaunowi. Wyjrzał przez okno samochodu. Ruch był równie chaotyczny jak w Izraelu, lecz niebo zachmurzone, światło przytłumione — trochę tak, jak w pogodny dzień w Nowym Jorku. — Można powiedzieć, że to przewodniczący zarządu bez rady nadzorczej. I bez akcjonariuszy. Albo właściciel indywidualny. Pozazdrościć. Okay — a jakie ma stanowisko ten facet?
— Jest sekretarzem Prefektury Spraw Ekonomicznych Stolicy Apostolskiej.
— Co się kryje pod tą nazwą?
— To coś w rodzaju najwyższej izby kontroli, ustanowionej przez papieża Pawła VI w roku 1967. Ten urząd sprawdza wszystkie konta, wszystkie bilanse, wszelki ruch pieniędzy pod względem zgodności z prawem. Kierowany jest przez kardynała, który z kolei podlega kontroli gremium składającego się z pięciu innych kardynałów. Oprócz niego jest tam ośmiu pracowników i dwunastu doradców, wszystko ekonomiści, no i sekretarz, którym jest zawsze prałat.
Kaun w zamyśleniu przytaknął. Oczywiście, nie mógł oczekiwać, że taka instytucja jak Kościół Katolicki zostanie postawiona na głowie dla przewodniczącego zarządu jakiejś stacji informacyjnej o niewielkim znaczeniu. Nie, póki nie wypuścił jeszcze kota z worka. Nie, dopóki nie uzmysłowi im jasno, że w jego rękach, w rękach Johna Kauna, spoczywa być może cały przyszły los tego kościoła. Dotarli do Watykanu. Ogromne, oszałamiająco stare mury, majestatycznie wznosiły się przed nimi, jakby próbowały wzbudzić w nich poczucie absolutnego braku jakiegokolwiek znaczenia. Wartownik z Gwardii Szwajcarskiej, ubrany w okropnie śmieszny mundur, skontrolował ich paszporty, sprawdził nazwiska na liście, zatelefonował i w końcu otworzył wjazd do środka Państwa Kościelnego. Naprzeciw im wyszedł człowiek w czarnej sutannie, dał znak, by szli za nim i poprowadził przez długie korytarze, gdzie na ścianach wisiały niesamowite olejne obrazy, w górę i w dół po schodach, na ukos przez ogród, przez krużganki i obok starej fontanny, a z każdym krokiem Kaun coraz bardziej uświadamiał sobie, z jak potężnym przeciwnikiem ma się zmierzyć. To nie jest jakieś wyniszczone wydawnictwo, doprowadzone do ruiny przez synów założyciela, które można wykupić za niewielkie pieniądze; ani fabryka ziemniaczanych chipsów, którą zdołałby wchłonąć za pomocą kilku sprytnych manewrów — tu miał mieć do czynienia z organizacją, której potęga wynika już choćby z samego czasu jej istnienia. Prowadzenie interesów z Kościołem Katolickim: to tak, jakby ktoś chciał kupić Himalaje.
Читать дальше