Gdy dorósł, wówczas treści, w które kazano mu wierzyć, wydały mu się mniej czy bardziej zwykłą insynuacją. Niepokalane poczęcie, na przykład. Gdy miał czternaście lat, dziewczyna z klasy wyżej nie uważała podczas pettingu ze swoim chłopakiem i zaszła w ciążę, choć była jeszcze dziewicą. Gdy się to wydało, drwiny i szyderstwa nie miały końca: Mary-Lou ukazał się anioł i przemówił do niej: włóż mi rękę w spodnie — ha, ha, ha! Nikt jednak, nawet katecheta, nie uważał, by warta była wzmianki hipoteza, że Mary-Lou mogłaby urodzić następnego Zbawiciela.
No i jeszcze Nick. Nick Foster. Nick był jego najlepszym przyjacielem, odkąd pamiętał. Uroczyście przysięgli sobie wieczną przyjaźń. Wspólnie zbierali kapsle z opakowań z płatkami śniadaniowymi.
Razem podglądali starsze dziewczęta kąpiące się w jeziorze i naśmiewali z ich piersi. Planowali, kim będą w przyszłości, kiedy dorosną. Stephen pragnął zostać astronautą, Nick gubernatorem albo senatorem.
A potem Nick się utopił. Pewnego całkiem zwykłego, jesiennego dnia. Wpadł do jeziora, uderzył się w głowę, nie odzyskał przytomności dostatecznie długo, by utonąć. Miał akurat dziesięć lat.
Wciąż miał przed oczyma ten obraz, Nick złożony na swoim łóżku jak na marach. Dwa dni wcześniej jeszcze wylegiwali się na tym łóżku i oglądali telewizję, a pokój jak zwykle był przytulny niczym chlew. I Nick pożyczył mu ten wielki tom z Batmanem. Gdy po pogrzebie Stephen chciał go oddać, siostra Nicka powiedziała mu, że ma go sobie zatrzymać. Miał go do dziś.
Wlepiał niewidzące oczy w szarą ścianę namiotu, rozpływającą się przed jego oczyma. Wtedy, gdy z dnia na dzień został sam, opuszczony, wtedy modlił się do Boga, żeby przywrócił Nickowi życie. Jeżeli Jezus mógł zmartwychwstać, to dlaczego nie Nick? Lecz Bóg go nie wysłuchał. Dziś sam sobie wydawał się śmieszny na to wspomnienie. Naśladował swoich rodziców. Bóg jako instancja, u której szuka się pomocy, gdy samemu nie można sobie poradzić. Instancja, która i tak nie pomaga.
Wskaźnik procentów na ekranie dosięgnął setki i krótki piszczący dźwięk zasygnalizował koniec przesyłania danych. Stephen otrząsnął się ze wspomnień i przerwał połączenie. Starał się nie myśleć o tym, ile będzie go kosztowało ściągnięcie tu tych plików.
A więc, oferta. Nawet, jeżeli chwilowo wydawała się najbardziej nieistotną rzeczą, jaką mógłby się zająć.
Przywołał jeszcze raz na monitor faks z czwartku, żeby zastanowić się, co powinien napisać. Katalog pytań był dość długi, prawdę mówiąc, wyczerpujący. Dobrze, to pozwalało mu, powołując się na ograniczone miejsce i najwyraźniej zachodzącą potrzebę obszernych wyjaśnień, zaproponować osobiste spotkanie. A póki nie były ustalone szczegóły, oczywiście nie mógł też podać konkretnej ceny. Dopiero teraz odkrył, że ta firma ma swoją stronę internetową. Jej adres, jak to obecnie było już w zwyczaju, podano drobnym drukiem w nagłówku listu: http://www.video-HYPERLINK "http://world.com/"world.com. Interesujące. Może dowie się tam czegoś więcej o ewentualnym kliencie. Co nie byłoby nieprzydatne przy pisaniu oferty, która przecież powinna odegrać rolę wabika. Zawsze dobrze jest mieć pojęcie o tym, co partner w interesach może uznać za zachęcające.
Stephen ponownie podłączył komórkę, uruchomił przeglądarkę internetową i wystukał podany adres. Zobaczył wykonaną bardzo starannie i profesjonalnie homepage, lecz wszystkim, czego dowiedział się z niej o Video World Dispatcher było zdjęcie siedziby firmy. Poza tym oferowano katalog z aktualną ofertą, zawierający ceny i możliwość złożenia zamówienia bezpośrednio przez internet. Akceptowane były wszelkie karty kredytowe, również rozmaite formy cyfrowej gotówki, jakże by inaczej. Katalog można było przeglądać według rodzaju produktu — kino domowe, profesjonalny sprzęt wideo, zintegrowane audio i wideo i szereg innych pojęć fachowych — lub też według producenta. Stephen wybrał drugą możliwość i kliknął na SONY. Pojawiło się firmowe logo japońskiego koncernu, po czym jeszcze raz trzeba było przejść przez mękę wyboru. Zwykłe kamery. Cyfrowe kamery.
Można było także — Stephenowi zaparło dech w gardle — składać zamówienia na mającą wejść na rynek za trzy lata serię MR.
Nie do wiary. Dlaczego nie powiedział mu o tym ten typ z SONY, z którym rozmawiał? Zachowywał się tak, jakby MR-01 była tajemnicą państwową. Ani słowa o tym, że ten sprzęt można już zamawiać.
Stephen kliknął na odpowiednim linku i w napięciu wstrzymał oddech, gdy ładowała się wywołana strona.
Najpierw pojawił się napis, że Video World Dispatcher jest jedyną firmą na świecie, która przyjmuje już teraz zamówienia na oparte na rewolucyjnej technologii kamery MR firmy SONY, gwarantując pierwszeństwo dostaw po wprowadzeniu produktu na rynek.
Pewnie chwyt reklamowy. Stephen nie był w stanie wyobrazić sobie, że gigantyczny japoński koncern udzielił jakiejś firmie wysyłkowej na amerykańskim wschodnim wybrzeżu specjalnych uprawnień.
Przewinął stronę do miejsca, gdzie przedstawiano produkty wchodzące w skład serii. Interesujące.
Nareszcie będzie mógł zobaczyć, czego właściwie szuka.
Pierwszy pojawił się MR-S, domowy odtwarzacz. Na malutkim zdjęciu można było zobaczyć płaską czarną skrzynkę, wyglądającą całkiem tak, jak wyglądają wszystkie odtwarzacze wideo. Tylko że ten miał kosztować okrągłe pięć tysięcy dolarów.
Gdy Stephen przewijał stronę dalej, do następnego zdjęcia, po plecach przebiegło mu osobliwe mrowienie. To, jak niezbicie informował podpis pod ilustracją, jest MR-01. Stephen pochylił się w przód.
Raczej niepozorna, poręcznie wyglądająca kamera z dużym wysuwanym obiektywem, nad którym ukośnie umieszczono mikrofon i rząd rozmaitych przycisków. Nic podniecającego. Za słuszną sumkę sześciu tysięcy dolarów.
To jednak jeszcze nie był koniec strony. Stephen przewinął dalej w dół i doświadczył tego zadziwiającego uczucia, jak to jest, gdy wszystkie myśli znienacka i gwałtownie zamierają w bezruchu.
Było tam jeszcze jedno zdjęcie. Ta sama kamera, tylko obiektyw nieco większy, kilka dodatkowych elementów obsługi. Cena — siedem tysięcy dolarów.
MR-02.
Stratum 12-B stanowi warstwę przejściową. Powierzchnia przejścia zaznaczona jest grubą warstwą popiołu. Ponad nią znaleziono liczne ozdoby — szczególnie warta wzmianki jest figurka siedzącej kobiety (patrz rys. II-67) — i ceramikę z okresu herodiańskiego.
Profesor Charles Wilford-Smith Raport z wykopalisk pod Bet Hamesh
— Signore Kaun — Enrico Basso, adwokat i pełnomocnik Kaun Enterprises Inc. na Włochy, kolejny raz warknął w słuchawkę swego staroświeckiego telefonu, z trudem powstrzymując gniew — per favore… Dzwonił pan do mnie wczoraj rano. Nieco ponad dwadzieścia cztery godziny temu. I proszę mi wierzyć, nie zmarnowałem ani minuty. Nie spałem i nie jadłem, przez cały czas pracowałem dla pana. Dowiedziałem się wszystkiego, czego można dowiedzieć się w ciągu dwudziestu czterech godzin. Nie była to cała prawda. W nocy — musiało być krótko przed trzecią — zdrzemnął się chwilę. O czwartej obudził się, gdyż głowa zsunęła mu się ze stosu akt i uderzyła w blat stołu. Wziął wtedy zimny prysznic i ugotował sobie dwa dzbanki czarnej kawy. A gdy wstała jego żona, co godzinę przynosiła mu kanapkę, z westchnieniem obrzucając wzrokiem jego gabinet.
— Si. Si. Si. — potakiwał Basso. Któregoś dnia niecierpliwość tego amerykańskiego milionera przyprawi go o utratę zmysłow, porco dio! — Proszę wziąć pod uwagę, że mamy tu do czynienia z, jakby to powiedzieć, najstarszą firmą świata. Tu nie chodzi o małą, ledwie zipiącą stację radiową ani o zadłużoną gazetę, to potężny, bogaty, wielonarodowy koncern. Mówimy o miliardach dolarów. O zawikłanych udziałach, udziałach w udziałach, powiernictwach, potajemnych lokatach. Tak, naturalnie, że jestem specjalistą od prawa gospodarczego. Potrzebowałby pan całej armii radców prawnych, żeby rozwikłać to wszystko, i mieliby co robić przez kilka lat.
Читать дальше