Przysunął do stojaka jedno z krzeseł — robiącą masywne wrażenie konstrukcję z chromowanej stalowej rurki i skóry — usiadł na nim i zastygł, wbijając wzrok w pusty papier. Wziął łyk kawy. Zawsze tak robił. Wpatrywać się w pusty papier, czekając, co będzie. Czekając, aż pustka rozprzestrzeni się w jego głowie, robiąc miejsce na nowe, świeże, niespodziewane myśli.
Zadziwiające, jaki panuje tu chłód. Niemal marzł w swej cienkiej piżamie, mimo szlafroka i kawy. Dlaczego tu jestem? W momencie, gdy pojawiło się to zdanie, pojął, że tkwiło w nim przez cały czas, choć nie zadane lecz dokuczliwe, przesłaniające wszystko, cokolwiek robił. Uczucie, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu wciąż nie chciało się pojawić, daremnie ten energiczny multimilioner starał się mu to na wszelkie sposoby wmówić i daremnie sam usilnie próbował przekonać o tym samego siebie, wędrując przez luksusowy kontener, luksusowy przynajmniej w porównaniu do namiotów, którymi musiała zadowolić się większość uczestników wykopalisk. Dlaczego znalazł się tutaj akurat on, spośród wszystkich ludzi których mógłby wezwać tu ktoś pokroju Johna Kauna? Dlaczego on, niezbyt znany pisarz — a nie cały zespół naukowców, historyków, geologów, archeologów, fizyków, całe stado noblistów?
Wszystko tylko po to, by utrzymać rzecz w tajemnicy? To nie może być przyczyna. Zmuszenie do milczenia nawet dużej hordy naukowców jest wykonalne: dowiedli tego Amerykanie pod koniec drugiej wojny światowej, pracując potajemnie nad projektem bomby atomowej.
A może oni wszyscy jeszcze tu przyjadą? Od odkrycia starożytnej instrukcji obsługi minęły zaledwie trzy dni. Przeciętny wysokokaratowy naukowiec z pewnością nie mógłby w tak krótkim czasie oderwać się od swych obowiązków.
Peter Eisenhardt poczuł charakterystyczne pstryknięcie w głowie, w myślach, znał je, pojawiało się w momencie, gdy fakty uwalniały się ze swych zwykłych, tradycyjnych kontekstów, konfigurując się w nową, nieoczekiwaną, najczęściej bardziej rozbudowaną strukturę.
John Kaun wcale nie żąda od niego, by rozwikłał tę zagadkę! Wszystko, czego od niego się oczekuje, to wskazanie drogi, jaką można by ruszyć na poszukiwanie odpowiedzi. Wskazówką tą mogłaby być lista naukowców, odpowiednich do podjęcia tego osobliwego problemu.
W podbrzuszu rozeszło się miłe, ciepłe uczucie. Jego przyczyną nie była kawa, w każdym razie nie tylko kawa. Pochodziło stąd, że nowy punkt widzenia wydawał mu się właściwy. Przede wszystkim dlatego, że dobrze się z nim poczuł. Może więc jednak jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, rzeczywiście i naprawdę. Nawet jeśli brzmi to niedorzecznie. John Kaun wiedział o tym wcześniej niż on sam. Eisenhardtowi wydawało się, że kiedyś pobieżnie oglądał w telewizji reportaż o Kaunie, który teraz śpi w sąsiednim kontenerze, oraz, że w tamtym programie mówiono o tym, że on ma szczególny talent do dobierania właściwych ludzi do właściwych zadań, potrafi znakomicie wykorzystać ich talenty i umiejętności.
— Kimże ja jestem, żebym się spierał z telewizją? — mruknął smakując na wargach sarkazm zawarty w tych słowach. Dokładnie o to chodziło. Teraz mógł zacząć. Jego zadaniem było przemyśleć ten niezwykle zagmatwany problem, przyjrzeć mu się ze wszystkich stron i znaleźć sposób, w jaki należy zabrać się do rozwiązania zagadki. A w tym rzeczywiście jest niezły. Przecież pracując nad pomysłem nowej powieści nie robi nic innego. Jedyna różnica polega na tym, że w przypadku powieści problem, który mieli za zadanie rozwiązać jego bohaterowie, także wymyślał sobie sam, lecz od tego momentu całe zadanie polegało w zasadzie na znalezieniu odpowiedzi.
Ciekawa myśl. Możliwe, że dałoby się na niej skonstruować całkiem nową teorię prowadzenia narracji. Lecz on wzbraniałby się przed tym; już podczas swoich szkolnych lat stwierdził, że nic tak nie zanieczyszcza źródła, z którego tryska pisarska wyobraźnia, jak jakakolwiek forma literaturoznawstwa. Ponownie wbił wzrok w pusty arkusz. Patrzył na krótkie kreseczki w górnym prawym rogu. Czerwony, zielony, niebieski, czarny. Czarny nieco zachwiany. Czerwony raczej krótki. Nie do wiary, jaką rozmaitość wzorów można odkryć w czterech sąsiadujących ze sobą kolorowych kreskach, jeśli tylko przyglądać się im dostatecznie długo!
Z westchnieniem wstał, wrócił do wąskiej kuchenki. I zmusił automat do nalania drugiej filiżanki kawy. Gdy sypał do niej cukier i nalewał mleko, dotarł do niego fakt, że po prostu nie jest w stanie uwierzyć w taką możliwość, by podróż w czasie wydarzyła się naprawdę.
To było irytujące. Spojrzał na filiżankę, na wirującą w niej równomiernie kawę i wreszcie potrząsnął głową, równocześnie chichocząc ze zdumienia. Nie do wiary. On, autor dwóch powieści o fabule osnutej właśnie wokół podróży w czasie, a także sporej liczby opowiadań, w których ludzie przemieszczali się w przeszłość, przyszłość, w czasy równoległe lub wpadali w strumień czasu płynący w przeciwnym kierunku — właśnie on powinien czuć się w obowiązku mocno wierzyć w możliwość poruszania się w czasie. A jednak tak nie było. Odczuwał silny wewnętrzny sprzeciw. Fabuła, w porządku, to coś innego. Ale nie rzeczywistość. W opowiadaniach i powieściach był zdolny do popełniania morderstw, uwodzenia kobiet, szpiegowania pilnie strzeżonych tajemnic państwowych stawiając przy tym dzielnie czoło całym legionom wrogów. W realnym świecie trudno mu było zdobyć się na zabicie choćby muchy (które w lecie w ich mieszkaniu stawały się prawdziwą plagą; mimo to zawsze próbował wypędzić je żywe za okno). W realnym świecie był wierny żonie, szczęśliwy, że wybrała właśnie jego, poza tym mimo upływu lat wciąż był nieśmiały w kontaktach z przeciwną płcią. Zaś gdy próbował przypomnieć sobie najbardziej waleczny bój, jaki kiedykolwiek stoczył, nieodmiennie przychodziła mu na myśl policjantka, której drżącą ręką oddawał wypisany właśnie mandat, zwracając jej uwagę, że zegar parkingowy, przy którym stoi jego samochód, jest zepsuty. Jej niedorzecznemu zarzutowi, że nie powinien był parkować przy uszkodzonym zegarze, przeciwstawił się tak gwałtownie, że w końcu odebrała mu mandat i podarła. Podróż w czasie. Cóż za nonsens. Wziął filiżankę z kawą, przeszedł z powrotem do stołu konferencyjnego, chwycił czarny pisak i piszcząc dużymi literami napisał na środku arkusza: Podróż w czasie?
Potem otoczył te słowa owalną ramką, pociągnął od niej ukośną strzałkę w prawo ku górze i napisał na jej końcu: możliwa? Dalej następną strzałkę, i: Zapytać Dominika! Jak wszyscy pisarze science fiction, on także miał swoich naukowych konsultantów — przyjaciół, mających prawdziwą orientację w tematach ważnych dla jego historii. Dominik był wśród nich absolutnym geniuszem, źródłem wiedzy, kimś, kto potrafi odpowiedzieć na każde pytanie i uzasadnić swoją odpowiedź, a w szczególnie trudnych zagadnieniach umie przynajmniej doradzić, kto ma wiedzę potrzebną w danym przypadku. Jeżeli istnieje naukowy dowód na niemożliwość podróżowania w czasie, Dominik na pewno o nim słyszał. Uwielbiał te dziedziny wiedzy, niedostępne dla zdrowego ludzki rozsądku — fizyka kwantowa, teoria względności, cały ten kram.
Następna strzałka, tym razem od centralnego kręgu na ukos w prawy dolny róg: Inne wytłumaczenia? Stał teraz dłuższą chwilę nieruchomo, żując tylko końcówkę pisaka. Zupełnie zapomniał, że na zewnątrz toczą się prawdziwe wykopaliska, że poprzedniego wieczora rzeczywiście zszedł do wykopu i we wnętrzu wyglądającego na starożytny lnianego worka znalazł plastikowy woreczek, również wyglądający na starożytny. Rzeczywistość znikła, ustąpiła pola abstrakcyjnym strukturom, elementom dramatycznym, składnikom fabuły, w dzikim tańcu układającym się we wciąż nowe wzory i sekwencje. Istnieje pewna kategoria historii kryminalnych, wszystkie mają podobny punkt wyjścia: kogoś zamordowano w pokoju zamkniętym od wewnątrz, z którego nie ma możliwości ucieczki. Każda z tych kryminalnych historii daje własne, wyrafinowane wyjaśnienie, w jaki sposób dokonano zbrodni i jak morderca zbiegł z miejsca przestępstwa, przy czym finezja danego rozwiązania zagadki stanowi o uroku opowiadania. Myśli Petera Eisenhardta poruszały się teraz mniej więcej w takim obszarze. Oglądana z takiej perspektywy, historia o mającej dwa tysiące lat kamerze wideo i o podróży w czasie była naprawdę utkana z cienkiej przędzy. Datowane na dwa tysiące lat miejsce znaleziska widziała w nienaruszonym stanie tylko jedna osoba, ów młody człowiek, którego jeszcze nie zdążył poznać. Od biedy może jeszcze profesor. Nawet Kaun nie miał dowodu na to, że wiek zabytku określono prawidłowo. Z tego powodu wysłał próbki do amerykańskiego laboratorium, któremu zlecił określenie ich wieku metodą radiowęgla C-14; uznawaną za absolutnie nieomylną.
Читать дальше