Samochód, który skręcił owego przedpołudnia w uliczkę i zatrzymał się przed domem, miał londyńską rejestrację. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn, rozglądając się uważnie, jak wysiada się w miejscu widzianym po raz pierwszy w życiu. Jeden z nich był młody i szczupły, niemal szczapowaty, miał na nosie okulary w cienkich oprawkach i mimo jesiennego chłodu ubrany był tylko w marynarkę. W jego ruchach czuło się z trudem kiełznaną energię, zaś twarz miała wyraz twardego zdecydowania. Drugi, nieco starszy i o znacznie pełniejszych kształtach, przy wysiadaniu drżąc z zimna otulił się szarozieloną kurtką, szczelniej owijając wokół szyi niedopasowany kolorystycznie szal w szkocką kratę. W oczach miał jakby niepewność. Zdumiony, rozglądał się jak dziecko, jeszcze niezdecydowane, czy powinno spodziewać się czegoś przyjemnego, czy przeciwnie.
Ta dwójka przeszła przez ulicę, zatrzymała się krótką chwilę przed wąską, polakierowaną na jasnozielono furtką, by przestudiować napis na skrzynce na listy, zamocowanej na szorstko tynkowanym murze ogrodzenia. Kiwnęli głowami: Tak, dobrze trafili. Młodszy swobodnym ruchem otwarł kutą w żelazie ogrodową furtkę.
Znajdującemu się za nią ogrodowi zdawały się być obce wszelkie metody upraw. Opadłe liście butwiały na trawniku wokół zachwaszczonego stawu, pozostawione tam, gdzie spadły z jesiennych, nagich drzew i zarośli. O zardzewiałą, przykrytą beczkę z wodą ktoś oparł rower. Wzdłuż murów panoszyły się krzewy zimozielonego żywopłotu, rozrastającego się wedle własnego widzimisię.
Dwaj mężczyźni podeszli do drzwi domu i zadzwonili.
Przez chwilę nic się nie działo, potem dało się słyszeć kroki i ktoś gwałtownym szarpnięciem otworzył drzwi.
Mężczyzna, który stał za nimi, był daleko starszy niż dwaj przybysze. Białe jak śnieg włosy, niesfornie sterczące we wszystkie strony, jakby zaniechał ich czesania, otaczały spaloną na słońcu twarz, z której trzeźwo spoglądały na przybyszy świetliście szare, żywotne oczy. Miał na sobie zieloną, robioną na drutach kamizelkę z wywiniętym kołnierzem, z którego sterczała pomarszczona, żylasta szyja, mimowolnie przywodząca na myśl wiekowego, olbrzymiego żółwia.
— Cóż za niespodzianka! — krzyknął staruszek, gdy pokonał nie dłuższą niż sekunda chwilę przerażenia.
— Pan Foxx! Pan Eisenhardt! Co panów tu sprowadza? Proszę wejść, proszę… — zamachał ramionami w zapraszającym geście. — Cóż za szczęśliwy traf, że akurat jestem w domu! Tak często wyjeżdżam, że praktycznie nikt nie odwiedza mnie, nie umawiając się najpierw telefonicznie.
— Traf nie grał tu tak wielkiej roli, jak się panu wydaje — powiedział Stephen Foxx, uśmiechając się skąpo, gdy wchodzili. — Dzień dobry, profesorze.
Pół godziny później siedzieli w obszernym, dobrze ogrzanym salonie, z którego przez szerokie, staroświeckie tarasowe drzwi roztaczał się romantyczny widok na ogród i na spodkach z cieniutkiej porcelany balansowali filiżankami, z których unosił się aromat złotożółtej herbaty. Profesor zasiadał jak na tronie w masywnym, skórzanym fotelu. Każdy metr ściany zajmowały ciasno zapchane książkami półki bądź stare, olejne obrazy w ciężkich ramach.
— To już dawno — stwierdził zamyślony. — Ponad trzy lata. Sporo czasu.
Dwaj goście, usadzeni obok siebie na sofie w stylu kolonialnym, potwierdzili skinieniem głowy.
— Jeszcze nie zdradziliście mi panowie, co was tu sprowadza?
— Chcieliśmy pana odwiedzić.
— Tak po prostu?
— Nie — odpowiedział Stephen i ostrożnie odstawił filiżankę na stolik przy kanapie — nie tak po prostu. Nagle w pokoju zrobiło — się cicho. W ogrodzie na gałęziach nagich drzew przysiadły kruki, jakby chciały zobaczyć, co teraz stanie się w salonie.
— Jako dziecko lubiłem układać puzzle — zaczął Stephen Foxx. — Na każde Boże Narodzenie rodzice kupowali mi nową układankę i potem cała rodzina siedziała przez święta wokół szerokiego, niskiego stolika i próbowała ułożyć obrazek. Im starsi byliśmy ja i moje rodzeństwo, tym więcej części miały puzzle, aż kiedyś rodzice zaczęli kupować układanki bez podanego oryginalnego obrazka. Mieliśmy zatem tylko tysiące małych fragmencików i najmniejszego pojęcia, co mamy otrzymać. Często siedzieliśmy tak godzinami i tylko próbowaliśmy cokolwiek dopasować, nie robiąc żadnych postępów. W końcu jednak znajduje się jakąś jedną część pasującą do innej i razem dają malutki wycinek obrazka, który raptem pozwala przeczuwać wygląd całości. Dalej układanie posuwa się już z wprost wyścigową prędkością. Elementy jakby łączyły się same, znajdowały właściwe miejsce, nagle do siebie pasowały — a wszystko tylko dzięki temu, że udało się znaleźć ten jeden, istotny fragmencik układanki. — Stephen zrobił przerwę. — Kilka tygodni temu — powiedział potem patrząc na profesora, którego krzaczaste białe brwi unosiły się coraz wyżej — trafiłem na właśnie taki fragment układanki. Profesor Wilford-Smith sięgnął po filiżankę herbaty, stojącą na małym stoliczku przy jego fotelu.
— To brzmi interesująco — orzekł. — Choć również ogromnie zagadkowo, jeśli pozwoli mi pan na taką uwagę.
— Proszę się nie niepokoić. Jestem tutaj, żeby rozwiązać tę zagadkę.
— To uspokajające.
Stephen pochylił się, opierając przedramiona na udach.
— Gdy skończyła się nasza przygoda w Izraelu, zdawało się, że wszystkie pytania zyskały jasne odpowiedzi. Lecz to nieprawda. Do obrazka nie pasowało kilka dziwacznych szczegółów. Wszyscy byliśmy zbyt zmęczeni i zbyt rozczarowani by je sobie uświadomić, lecz owe drobniutkie, pozornie po zbawione znaczenia detale bywają niezwykle istotne. Wpadłem na to w ostatnich tygodniach, gdy znów rozsypałem fragmenty i zacząłem układać je kawałek po kawałku wokół tego jednego, o którym przed chwilą opowiadałem. No i proszę powstał zupełnie inny obrazek.
— Fascynujące — stwierdził profesor.
— Pozwoli mi pan na jedno pytanie?
— Ależ proszę.
— Co właściwie skłoniło pana do studiowania archeologii? Profesor Wilford-Smith zirytowany zamrugał oczami.
— Och… To było już tak dawno temu… A jakie to ma znaczenie?
— Był pan po czterdziestce, zrobił karierę w intratnym zawodzie i, gdyby pan przy tym został, byłby dziś może współwłaścicielem jednego z największych zakładów włókienniczych w Wielkiej Brytanii. Lecz pan to wszystko odrzucił — dlaczego?
Przez twarz uczonego przemknął cień znudzenia, pozwalający sądzić, że niejednokrotnie już musiał odpowiadać na to pytanie.
— Cóż, w życiu liczą się nie tylko pieniądze.
— I mógłby pan teraz powiedzieć, że było warto?
— Oczywiście. To była fascynująca przygoda. W przeciwnym razie pewnie bym się jej nie trzymał. Stephen spojrzał na niego.
— W ostatnich tygodniach sprawdziłem kilka rzeczy. Rozmawiałem z wieloma ludźmi, pańskimi dawnymi współpracownikami, innymi archeologami. Niektórzy z nich powiedzieli mi o panu dość negatywne rzeczy.
— Wiem. Może pan po tym poznać, jak bardzo naukę przeżera zazdrość. To w większości ludzie urodzeni i wychowani w wieży z kości słoniowej, a powód, dla którego mi zazdroszczą, jest taki, że przyszedłem z przemysłu i potrafiłem rozmawiać z inwestorami i sponsorami, a oni tego nie potrafili. Wszedłem im w paradę i radziłem sobie z pieniędzmi. Trudno powiedzieć, co jeszcze mogliby mi zarzucić.
— Zawsze organizował pan duże wykopaliska, z setkami współpracowników. Tak jak ostatnie, na których byłem — Tak — przytaknął Wilford-Smith. — To były nawet jedne z mniejszych.
Читать дальше