Ojciec po lewej, syn po prawej.
Ja w środku.
Megan przyglądała się, jak Matthews pospiesznie miesza beton na cokół trzeciego krzyża.
– Zabiłeś Annie – szepnęła. Nie dosłyszał albo udał, że nie słyszy, powtórzyła więc te słowa.
– Wiedziałem, że się przyjaźniłyście – wyjaśnił. – Gdy cię śledziłem, często widywałem was razem. Zaczepiłem ją któregoś wieczora i porozmawialiśmy trochę, namówiłem ją na terapię. Musiałem dowiedzieć się paru rzeczy o tobie. Annie miała swoje grzeszki, lęki, winy, jak każdy. Ja tylko pomogłem jej to zrozumieć.
Megan krzyknęła cicho i szarpnęła sznur. Ręce miała unieruchomione.
Matthews wziął z warsztatu młotek i trzy długie gwoździe. Położył je obok krzyża, podszedł do niej i zaczął rozwiązywać sznur.
Przytuliła się do ściany.
– Proszę, nie…
Ostatni kawałek sznurka trzasnął w jego silnych dłoniach.
Pociągnął ją w kierunku krzyża, rzucił na kolana. Wyciągnął z kieszeni coś białego i miękkiego.
Kielich lilii. Wpiął go w jej włosy.
– Dla ciebie nie ma korony cierniowej – powiedział łagodnie, gładząc szlochającą po włosach. – Sadziłem lilię, kiedy zadzwonił strażnik, że Peter się powiesił. Zawsze o tym myślę, gdy patrzę na lilie. Teraz myślę również o tobie.
Podniósł jeden z długich ostrych gwoździ.
I wtedy przez swój szloch Megan usłyszała wznoszący się dźwięk.
Wiatr?
Tak. Nie.
Dźwięk układał się w słowa. Nie, w jedno słowo. Jej imię.
– Megan…! – Niosło się po zabudowaniach. – Megan! – Upiorny, nieludzki.
Starzec, pomyślała. Nie, to niemożliwe. On nie żyje. Co to jest?
Matthews również zamarł. Odwrócił głowę w kierunku, skąd dochodził dźwięk, otwierając szeroko oczy. Po raz pierwszy na jego twarzy odmalowała się niepewność. I przerażenie.
I wtedy uświadomiła sobie, że całkowicie zwolnił uchwyt.
Upadła na ziemię, zanim zdążył zareagować, i chwyciła młotek w obie ręce. Uderzyła go mocno tuż pod klatką piersiową. Osunął się na kolana, chwytając za brzuch. Megan zamachnęła się ponownie młotkiem, ale on już się podniósł i wymachiwał gwoździem ostrym jak sopel lodu. Straciła równowagę, upuściła młotek i rzuciła się do drzwi.
Nie biegła w żadnym konkretnym kierunku. Pędziła przed siebie gnana paniką – wybiegła z kaplicy, w górę schodami, potem w dół, jednym z niekończących się korytarzy w zabudowaniach. Jej nogi wreszcie chroniło prymitywne obuwie.
Szarpała wszystkie drzwi, ale były zamknięte. Dobiegła do końca korytarza, ogarniała ją coraz większa rozpacz. Minęła okno. Ale było zakratowane jak wszystkie pozostałe. Biegła dalej. Korytarz skręcił w lewo, po czym skończył się niespodziewanie kolejnymi drzwiami. Oczywiście zaryglowanymi. Uderzyła rękami w drewno. Twarde jak stal.
Wracaj, wracaj!
Odwróciła się. I stanęła w miejscu jak wryta.
Stukot straszliwej laski.
Szuranie.
Megan wcisnęła się we wnękę.
Świszczący oddech, flegma w płucach. Potwór się zbliżał.
– Megannnnn – zawołał swoim nieziemskim szeptem. – Megan…
Mijał właśnie zakratowane okno i światło nędznej żarówki rzuciło jego cień na ścianę naprzeciwko Megan.
Piętnaście stóp. Dziesięć.
Przycisnęła się do drewna, drżąc, usiłując powstrzymać szloch.
Zobaczyła rosnący cień, gdy zbliżał się do zakrętu korytarza. Chudy kształt, zgięty wpół, poszarpane ciało zwisające z rąk i nóg, zaostrzona laska. Oparła się mocniej o ścianę, a pod jej stopą skrzypnęła deska.
Nie!
Zatrzymał się. Przechylił głowę i uniósł kościaną laskę niczym miecz.
Proszę, nie…
Zbliżył się w ciemnym rozbłysku.
Megan przycisnęła dłoń do ust, kiedy ich oczy się spotkały. Krzyknęła nie ze strachu, ale z przerażenia i smutku.
– Josh! – szepnęła. – O Boże, Joshua!
Joshua LeFevre zniżył laskę, oparł się o ścianę. Wyciągnął ku niej rękę, po czym opuścił ją.
Cząstka Megan wyrywała się, żeby go objąć. Ale nie mogła, tak bardzo odstręczał ją jego widok. Trudno go było rozpoznać. Potwornie zmasakrowany – pocięty i posiniaczony, rany pokryte zaschniętą krwią, zabrudzona chustka owinięta wokół szyi niczym bandaż. Spuchnięte oko całkowicie zamknięte. Większość dredów wyrwana z głowy, pokrytej błotem i strupami.
Upadł na posadzkę.
Megan podeszła do niego, uklękła i wzięła go za rękę.
W zasadzie jego słowa to były upiorne, urywane jęki. Uniosła zaimprowizowany bandaż. Miał na szyi straszliwą ranę, ale nóż nie trafił w tętnicę, a brzegi rany były suche. Gdy oddychał, powietrze z sykiem wydobywało się zarówno przez usta, jak i ranę.
– Wydawało mi się, że usłyszałem twój krzyk. Przed chwilą. Czy – wycharczał – czy to ty byłaś tu przez cały czas?
Przytaknęła.
– Myślałem, że cię zabił… – Chwycił go kaszel. – Myślałem, że to ktoś inny. – Kołysał się jak szalony, usiłując oddychać. Spróbował się uśmiechnąć. – Modliłem się, żebyś to była ty. Nie odpowiedziałaś, gdy… gdy napisałem… twoje imię na trumnie? Miałem nadzieję, że zostawisz jakąś wiadomość wśród kurzu.
– Nie wiedziałam, kim jesteś. Dlaczego mi nie powiedziałeś?
– Nie mogłem pozwolić, żeby oni… – z trudem pokonywał ból -…dowiedzieli się o mnie.
– Jak się tu dostałeś?
Wyjąkał wyjaśnienie: Matthews rzucił go psom na zewnątrz. Ale zanim go wykończyły, w pobliżu pojawiła się młoda łania i pognały za nią.
Jego piękny głos, pomyślała Megan, szlochając. Stracony. Nie była w stanie patrzeć na jego twarz.
Znalazł złamaną kość jelenia, która nadawała się na laskę, i doczłapał do budynku, żeby poszukać telefonu. Ale tu nie było telefonów, a poza tym szybko zorientował się, że drzwi nie otwierają się od wewnątrz, że znalazł się w więzieniu. Usłyszał kogoś w środku i założył, że to albo mężczyzna z furgonetki, albo Emily. Spędził półtora dnia, usiłując ukradkiem wyśledzić, kto to.
– Szukałem… jakiegoś śladu, że żyjesz.
Dotknęła delikatnie okropnej rany na jego twarzy. Bała się, że on nie przeżyje.
– Czy byłaś… Nie byłaś jego kochanką, prawda?
– Co? – krzyknęła.
– Powiedział, że byłaś. Powiedział… powiedział, że chciałaś się ode mnie uwolnić.
– Och, Josh, nie. To… cokolwiek on mówił, było kłamstwem.
– Kim on jest? – wycharczał LeFevre.
– Nie ma teraz czasu. Możesz iść?
– Nie. – Odetchnął z trudem i skrzywił się, zamykając oczy. – Nie dam rady już nic zrobić.
Wciągnęła go głębiej do wnęki, żeby go ukryć.
– Zaczekaj tutaj.
– Dokąd… idziesz?
Gdzieś głęboko w Megan narastał gniew. Teraz się rozwinął, stał się czymś ostrym i straszliwym, jak kość jelenia, którą podniosła z ziemi. Pomacała jej ostrze kciukiem.
– Leż spokojnie, Josh. Nie odzywaj się.
– Zaczekaj – powiedział, przyglądając się jej. Najwyraźniej dopiero teraz zorientował się, że jest naga. – Weź… weź moje spodnie. – Zaczął ściągać dżinsy. Pomogła mu.
Włożyła je. Miała teraz buty i spodnie. Podarte i zakrwawione, niewiele więcej niż strzępy materiału. Ale czuła się tak, jakby miała na sobie zbroję.
Ucałował ją w czoło.
Gdzieś w dalszej części budynku trzasnęły drzwi.
Читать дальше