Został jej jeden nóż. Wsunęła go do szmacianego buta. Na wszelki wypadek.
I zaczęła mocno kopać.
Po pięciu solidnych uderzeniach gips poddał się i wpadł do następnego pomieszczenia. Przecisnęła się przez otwór i wstała, po czym niemal natychmiast przewróciła się, dusząc się i czując zawroty głowy od zgniłego odoru, który dosłownie wyżerał oczy. Zemdliło ją. Zajrzała do środka z drżeniem. Było zbyt ciemno, żeby zobaczyć cokolwiek poza słabą poświatą padającą zza okien, które sprawiały wrażenie niemytych od wielu lat.
Okna bez krat!
Przesuwała się wzdłuż ściany. Wspaniale! – pomyślała. To pomieszczenie było kolejnym magazynem pełnym narzędzi. Wybrała duży sekator i podeszła do okna.
Otoczył ją ponownie obrzydliwy, duszący smród zgnilizny. Ruszaj się, ponagliła samą siebie, zapomnij o smrodzie, zapomnij o wszystkim poza ucieczką. Wzięła ze stołu długi żelazny pręt i odchyliła się jak pałkarz przygotowujący się do odebrania szybkiej piłki.
Żegnajcie, świry, pomyślała. Usmażcie się w piekle.
Szkło rozprysło się z cudownym muzycznym brzękiem, kawałki poleciały dookoła. Megan odskoczyła, gdy żelazny pręt uderzył w betonową ścianę po drugiej stronie szyby i odbił się w jej stronę. Przykucnęła i zdusiła krzyk.
Nie!
To było okno, owszem, ale nie otwierało się na przykład na podwórze. Ktoś zamurował je betonową ścianą, która łączyła się z murem kaplicy jakieś pięć czy sześć stóp nad oknem. Poświata, którą widziała, pochodziła z niewielkiej żarówki zwisającej nad drzwiami prowadzącymi do dalszych pomieszczeń w piwnicy, teraz również zamurowanych.
Jej wymarzone słońce stanowiło tylko iluzję.
Megan rozpłakała się, chwyciła ponownie pręt i uderzyła w ścianę, niepomna rozdzierającego bólu w dłoniach. Rozległ się brzęk, po czym pręt upadł na podłogę. Megan osunęła się na kolana i zaszlochała. Mięśnie jej zwiotczały i po chwili leżała na ziemi.
Po jakimś czasie odwróciła się w nadziei, że znajdzie kilof albo cokolwiek, czym przebije ścianę.
I wtedy zobaczyła.
Podniosła się z jękiem.
Nie. O Boże, nie.
Potknęła się, chcąc się cofnąć. Krzyczała.
– Nie, nie, nie!
Pomocy, proszę…
Światło żarówki wpadało przez strzaskane okno. Oświetlało zakurzoną podłogę pełną śladów nienależących do niej. Wyciągało z półmroku narzędzia i warsztat, poplamione ściany i stare mahoniowe rzeźby ołtarzowe. Krzyże, Biblie, bicze i prymitywne obrazy religijne.
I padło na wznoszące się nad nią dwa krucyfiksy rozmiarów człowieka, z figurami spoglądającymi na nią smętnymi oczodołami. W całej swojej przerażającej chwale. Gdy przedostała się przez ścianę, znajdowały się w cieniu.
Przyglądała im się, czując, że uchodzą z niej resztki siły i woli, przemieniając się w paniczny lęk. Z jej gardła wydobył się zduszony krzyk.
Figura po lewej przypominała posąg anioła na dziedzińcu. Miała sześć stóp wysokości i wisiała na starym, zniszczonym krzyżu z nieheblowanego drewna. Przez dłonie i stopy przechodziły czarne, przerdzewiałe gwoździe. Ale między tą figurą a tamtym posągiem była zasadnicza różnica. Ta była kiedyś żywym człowiekiem.
Wychudłe ciało, wysuszone i skurczone, pociemniałe z wiekiem, ubrane w rozpadającą się przepaskę biodrową, odpadające, zwisające kawałki ciała. Puste oczodoły spoglądające ku dołowi, do nagiej czaszki przybita rdzewiejącymi gwoździami korona cierniowa. Ciało składało się z mchu, materii i pajęczyn, które niegdyś były żywą tkanką. Musiało tu wisieć od lat, uświadomiła sobie Megan. Skóra skurczyła się i odpadała od gwoździ, pozostawiając blizny jak po ostrych cięciach.
Z ust tego człowieka, rozciągniętych w grymasie bardziej przypominającym uśmiech niż zastygłe oblicze śmierci, zwisało coś, co wyglądało jak język – ale nie tego mężczyzny. Został wepchnięty do jego ust niedawno, szary, rozkładający się… Pokryty stadem much i pająków.
To był starzec. Ojciec Matthewsa. Wciąż rozpoznawalny, nawet teraz.
Na drugim krzyżu wisiało ciało dużo młodszego mężczyzny. On również nie żył od kilku lat. Ciało było wyschnięte i napięte.
A potem zobaczyła kolejny krzyż, trzeci, leżący na podłodze między tamtymi. Jeszcze niezbity.
To dla mnie, uświadomiła sobie z przerażeniem. Wielki Piątek…
To dla mnie.
Potykając się, Megan ruszyła z powrotem ku dziurze w ścianie – ku drzwiom, które miały ją ocalić. Drżąc w panice i szlochając, przecisnęła się z powrotem, raniąc sobie policzki i ręce, i rzuciła się na podłogę po drugiej stronie. Leżała na boku na zimnej posadzce magazynu, łapiąc spazmatycznie powietrze.
Nawet nie podskoczyła z zaskoczenia, gdy jakaś ręka zaczęła delikatnie gładzić ją po włosach. Otworzyła oczy i zobaczyła, że wewnętrzne drzwi, te do kaplicy, są otwarte.
– Nie – wyszlochała.
– Widziałaś ich? – odezwał się Aaron Matthews. – Widziałaś? To mój ojciec i syn.
– Proszę, nie…
Odwrócił ją. Krzyknęła na widok jego twarzy. Była przerażająca, poplamiona zakrzepłą krwią spływającą z rany nad uchem. Włosy też miał sklejone, a oczy dziwnie zaczerwienione. Wyglądał jak dzikie zwierzę, jak hiena. Chwycił ją za ręce, a na jego usta wypełzł szalony grymas.
– Spójrz na swoje dłonie! Stygmaty! Czyż Bóg nas nie zaskakuje?
Otworzył drzwi do pomieszczenia z krucyfiksami i popchnął ją.
– Nie, nie każ mi tam wracać. Proszę! Zrobię, co zechcesz – szlochała. – Proszę, nie, ja nie mogę… Nie mogę.
Znów ją popchnął. Upadła na ziemię u stóp krzyża, na którym wisiał ojciec.
– Był głupcem – powiedział Aaron, spoglądając na wiszącego mężczyznę. – Gdy uciekł policji, wrócił tutaj. Naprawdę myślał, że będę go ukrywał. Kazałem mu pracować nad jego telefonem. Chciał osobiście rozmawiać z Bogiem. Był już wtedy całkiem szalony. Nie zauważył, że wprowadziłem pewne zmiany w okablowaniu. Upiekł się żywcem. Potrzeba było pół roku, żeby pozbyć się smrodu.
Odwrócił się do drugiego krzyża.
– A Peter… mój syn. Ty i Peter stworzycie doskonałą parę. Wiedziałem, że go polubisz.
Matthews chwycił Megan za ramię, przyciągnął ją do ściany, skrępował jej ręce i przywiązał do rury.
Po czym podszedł do leżącego na podłodze krzyża i zaczął przybijać poprzeczną belkę do pionowej.
– Wspinamy się po drabinie Jakubowej… – zaśpiewał.
Megan zamknęła oczy. Jęczała i szlochała przy każdym uderzeniu metalu o metal.
Wjeżdżając do Shenandoah, przenosimy się w inny czas – nie wojny secesyjnej, jak można by się spodziewać, ale epoki zawieszonej w jakimś okresie zdecydowanie wcześniejszym niż teraźniejszość, choć niezupełnie przeszłym. Zwłaszcza o trzeciej rano. Wychudłe psy zerkają niespokojnie na zielone łąki za skrytymi w cieniu domami. Porzucone budowle. A na zboczach wzgórz: czarne okna prowadzące w labirynt jaskiń, które ciągną się pod całymi pasmami Shenandoah i Blue Ridge.
Tate i Bett pędzili ukradzionym samochodem wzdłuż ścian złowrogiego lasu – wyniosłych sosen, karłowatych dębów, turzycy, młodego kudzu i winobluszczu. Tate przysiągłby, że widział oczy wyglądające spomiędzy drzew i pomyślał o Martwym Rebie.
Ale nieszczęsny konfederata nie mógł zajść tak daleko na zachód, upomniał się w duchu Tate.
– Joshua mówił, że dzwoni z jakiejś stacji benzynowej we Front Royal.
Читать дальше