Płyty gipsowe.
Pamiętała dzień w domu ojca kilka lat temu. Spotykał się wtedy z kobietą, która miała trójkę dzieci. Jak zwykle myślał o tym, żeby się z nią ożenić, i posunął się nawet tak daleko, że zamówił ekipę remontową, żeby podzielić sypialnię na dole na dwa mniejsze pokoje. Ale w połowie robót zerwał z nią i budowy nigdy nie dokończono. Ale Megan zapamiętała murarzy przecinających bez trudu płyty gipsowe niewielkimi piłami.
Wyciągnęła z pudełka plastikowy nóż. Był mały – prawie jak zabawka – i przez moment poczuła beznadziejność całego planu. Ale po chwili zaczęła ciąć. Tak! Po pięciu minutach wyryła w ścianie małą szczelinę. Nóż okazał się nadspodziewanie ostry.
Wyszeptała krótką modlitwę dziękczynną, zakładając, że jeśli Bóg istnieje, to na pewno ma poczucie humoru i nie powinien mieć nic przeciwko temu, że okazała Mu wdzięczność za pomoc w wydostaniu się z kościoła.
Po kwadransie zaczęło jej iść całkiem nieźle. Po czym w jednej chwili ząbkowane ostrze stało się gładkie i tępe. Schowała nóż pod pulpit i wzięła następny. I znów zaczęła ciąć. Ale przy pierwszym ruchu jęknęła z niewiarygodnego bólu, jaki przeszył jej rękę. Upuściła nóż i dotknęła delikatnie swojej dłoni. Wybrzuszenie na rączce pierwszego noża otarło jej skórę w samym środku linii życia. Megan przyłożyła dłoń do policzka i poczuła wilgoć krwi lub płynu surowiczego z pękniętego pęcherza.
Sycząc z bólu, oparła głowę o gipsową ściankę i wdychała kamienno-wilgotny zapach, który przypomniał jej Joshuę. Czasami malował na gipsowych płytach, ten ostry aromat przypominał więc jego pracownię. Łzy napłynęły jej do oczu.
Nie, powiedziała sobie. Nie myśl o nim. Nie potrzebujesz go. Nie potrzebujesz nikogo. Świetnie dajesz sobie sama radę. Podparła jedną rękę drugą i nacisnęła mocno. Czekając, aż ból zelżeje, zmierzyła szczelinę w ściance. Jakieś siedem cali. A więc osiem albo dziewięć noży powinno wystarczyć, żeby wyciąć dziurę, przez którą się prześlizgnie.
Ile czasu to zajmie? Cztery godziny? Pięć?
Tyle tylko, że nie wzięła pod uwagę dwóch rzeczy. Po pierwsze, jej prawa ręka jest bezużyteczna; przede wszystkim z powodu okropnego bąbla, ale też ze względu na skurcz pomiędzy mięśniami dłoni i przedramienia.
Po drugie, usłyszała samochód wjeżdżający na długi, wysypany żwirem podjazd przed budynkiem.
W panice Megan zgarnęła noże i wsunęła je pod pulpit, po czym zdmuchnęła gipsowy pył z podłogi wokół szpary. Sama szczelina była ukryta za aksamitną kotarą.
Rozległo się skrzypienie automatu otwierającego drzwi do garażu, ale nie słyszała starca. Najwyraźniej zasnął.
Chyba, że czekał na nią w korytarzu.
Albo pod jej łóżkiem.
Albo w jej łóżku.
Megan wybiegła z kaplicy i popędziła przez korytarz, trzymając się w cieniu. Gdzieś daleko w budynku trzasnęły drzwi. Rozległy się kroki.
Na czworakach zajrzała do swojej króliczej nory.
Kroki słyszała gdzieś za sobą, ale się zbliżały. Nie szuranie, tylko zdecydowane kroki.
Kroki człowieka, który myśli o wszystkim.
Nasłuchiwała, ale z jej pokoju nie dobiegał żaden dźwięk. Wzięła głęboki wdech i wpełzła ponownie do dziury. Przyciągnęła kratkę na miejsce i przycisnęła metalową płytę w łazience po swojej stronie szybu.
Kroki się zbliżały.
Słuchając ich, pomyślała ze łzami w oczach, że on ma na nogach buty.
Och, jak bardzo chciałaby mieć parę butów.
Bliżej. Megan wspięła się na łóżko, zwinęła się i zamknęła oczy.
Kroki zatrzymały się za drzwiami.
Nie-rusz-żadnym-mięśniem.
Co on zrobi? Wejdzie do środka? Zgwałci, zabije, sfilmuje?
Oddychała tak szybko, że piersi podskakiwały jej jak sztormowe fale. Uspokój się. Uspokój się. Szczękała zębami z zimna i strachu. Jeszcze raz przygryzła język.
I nic.
Drzwi się nie otworzyły. Zapadła długa chwila ciszy, po czym kroki ruszyły dalej. Prawdopodobnie Matthews poszedł na poszukiwanie ojca. Żeby dowiedzieć się od starca, czy gość dobrze się sprawował.
Wciąż cisza. Spokój minął, Megan zaczęła się denerwować. Gdzie on jest? Co się dzieje? Cierpła jej skóra na myśl, że on jest na zewnątrz, ale jeszcze gorsza była niewiedza, gdzie mógłby się podziewać.
Minęło pięć minut. Dziesięć. Piętnaście. Konopny sznur wrzynał się w skórę. Ale bała się poruszyć.
Ty fiucie, pomyślała. Jak się stąd wydostanę…
I nagle nad głową, tuż za oknem, usłyszała ciche poruszenie. Oczy miała przymknięte, ale zauważyła wielką wronę, która przysiadła na oknie. Złożyła skrzydła. Ciemność wypełniła niebo nad jej głową.
Megan wciągnęła głośno powietrze ze strachu i zamarła.
Stał tuż nad nią i zaglądał do pokoju. Aaron Matthews. Miał na sobie długi czarny płaszcz. Oczy w szczupłej twarzy przyglądały jej się tęsknie. Łkała bezgłośnie, ale nie poruszyła żadnym mięśniem.
Cień zniknął.
Anioł śmierci, pomyślała.
Nie chciała, ale pomyślała.
Powoli podniosła wzrok i w świetle księżyca dostrzegła ciemną sylwetkę Matthewsa, który szedł przez podwórze, oddalając się od budynku.
Przycisnęła twarz do zimnego szkła. Zauważyła, że trzy albo cztery czarne psy, podobne do tego, którego widziała, zbiły się w stado na polance niedaleko domu. Wpatrywała się w to miejsce dość długo, aż uświadomiła sobie, że patrzy na szczątki czegoś, co kiedyś było żywe. Krzyknęła. Krwawe kości i strzępy materiału. Cokolwiek to było, zwierzęta obgryzły to do kości.
Poczuła, że zbiera się jej na mdłości.
Matthews wyszedł na dużą polanę, na której stała szara estrada. Spod niej wyciągnął coś dużego, rzucił to na ziemię i łopatą o długim trzonku zaczął kopać dziurę w miękkiej ziemi. Światło księżyca odbijało się niebieskawo od narzędzia i długich rąk Matthewsa. Gdy wykopał dół na jakieś dwie, trzy stopy, wydostał się z niego i podniósł to, co wyjął spod prowizorycznej estrady.
Mój plecak, uświadomiła sobie Megan. Ten, który trzymała u Tate’a w domu. Wyglądał na pełny.
Kiedy on go zdobył? Po co?
Wrzucił plecak do dziury. I przysypał ziemią.
Następnie wspiął się na scenę i zaczął się przechadzać, spoglądając na trawę oszronioną poświatą księżyca. Uniósł ręce i wydawało się, że przemawia. Najpierw łagodnie, a potem z coraz większą pasją. Przypominał dyrygenta orkiestry.
Potem znów gwałtownie. Z zaciśniętymi pięściami. Paradował po scenie, grożąc palcem wyimaginowanym słuchaczom, uśmiechając się, marszcząc brwi i krzycząc.
I nagle, jakby zawołała go po imieniu, Matthews odwrócił szybko głowę i spojrzał prosto w jej okno.
Z jej ust wydobył się krótki krzyk.
On mnie widzi!
Księżyc świecił jej prosto w twarz, białoniebieski, oślepiający. Jego oczy kryły się w cieniu, ale Megan wiedziała, że patrzy na nią. Opuścił ręce i odwrócił się do niej.
Anioł śmierci zszedł powolnym krokiem z estrady.
Upadła na łóżko, szlochając w panice.
Odejdź! Proszę! Niech on odejdzie!
Zwinęła się w kłębek, sparaliżowana. Bała się zamknąć oczy, boby nie wiedziała, gdzie on jest. Bała się trzymać je otwarte i ujrzeć go znów nad sobą.
Pięćdziesiąt stóp stąd?
Dziesięć?
Gdzie-on-jest?
Pozostawała bez ruchu, nasłuchując odgłosu kroków. Nic. Czekała, że wfrunie przez okno, by przytrzymać ją, podczas gdy starzec zatopi w jej ciele swoją ostrą laskę. Czekała, że wyniesie ją na pole i pochowa żywcem w płytkim grobie…
Читать дальше