Jenny. Śliczna blondynka. Nawet teraz, mimo rozpaczliwej sytuacji, poczuł miłe ciepło na wspomnienie chwil spędzonych z nią w łóżku.
– Jak mogłeś? – Splunął ojciec dziewczyny. – Jestem mężczyzną i odwracam głowę na widok ładnej buzi jak każdy inny. Ale nie dziewczynek. To najgorsze, co mogę sobie wyobrazić. Nie wiem, jak ktokolwiek może coś takiego zrobić.
To samo pytanie dręczyło jakże często Carsona.
Opadł na stół.
– Ona jest teraz w szpitalu.
– Jenny? W szpitalu?
Mężczyzna potaknął.
– Najpierw dręczyły ją koszmary, potem przestała jeść i myć się. Mówią, że przechodzi załamanie. Moje dziecko… co ty zrobiłeś mojemu dziecku?
– Powiedziała mi, że jest starsza niż w rzeczywistości.
– Pierdu, pierdu – odpowiedział szyderczo tamten. – Nie chcę tego słuchać. Ona była dzieckiem. Ale ty jej to odebrałeś, skurwysynu.
Coś jest nie w porządku z jego oczami, pomyślał Carson. On nie jest zły, ale wyrachowany.
– Ona uważa, że to wszystko jej wina. Usiłowała się zabić. Wiesz, co zrobiła? Wzięła benzynę. Chciała spalić sobie twarz, bo twierdziła, że czuje, jak spuszczasz się na jej policzki. Tak powiedziała.
– Nigdy tego nie zrobiłem!
A może jednak? Nie pamiętał. Benzyna?
O Boże, co ja zrobiłem.
– Znalazłem ją w chwili, gdy chciała zapalić zapałkę, i uratowałem.
– Boże, nie! – Carson zawsze był taki ostrożny. Wybierał tylko zrównoważone dziewczyny. Dojrzałe, inteligentne, niezależne. Osiemnastolatki lub prawie. To, co robił, było złe, grzeszne, ale starał się zachowywać ostrożność. Być pewny, że jeśli pojawiał się ból, to tylko taki, jaki jest do przyjęcia w każdym związku.
Niemniej gdzieś głęboko miał świadomość ryzyka.
Carson się rozpłakał.
– Tak mi przykro.
– Myślałem, żeby cię zabić. Myślałem o szantażu. Myślałem, żeby powiedzieć wszystko w szkole i na policji, żeby obgryźli cię do kości. Ale to nie pomoże mojemu dziecku. A to jej chcę pomóc.
– Pieniądze? Jak…
– Pierdol się. – Mężczyzna splunął. – Myślisz, że przyjąłbym od ciebie jednego nędznego dolara?
– Przepraszam. – Carsonowi brakowało tchu. Sięgnął po butelkę szkockiej. Nalał sobie drinka i wypił go do dna. – Jak mogę pomóc?
– Ona powtarza, że to wszystko jej wina. Że zrobiła coś okropnego. Chce wypalić wszystkie miejsca, których dotykałeś. Chce zedrzeć z siebie skórę. Mówi tylko o tym.
– Biedactwo. – Łkając, Carson nalał sobie kolejnego drinka.
Ojciec dziewczyny spoglądał na niego z odrazą.
– Płaczesz jak dziecko. Co z ciebie za mężczyzna?
– Przepraszam.
– W porządku. – Głos tamtego złagodniał. – Przestań. Nie chcę tego słuchać. Oto dlaczego przyszedłem. Chcę, żebyś jej powiedział, jak bardzo żałujesz tego, co zrobiłeś.
– Już jadę. Gdzie…
– Nie, mój panie. Nie chcę, żebyś się do niej zbliżał. Muszą ją uspokajać za każdym razem, gdy myśli o tobie. – Mężczyzna nachylił się, oczy mu płonęły.
– Co mam zrobić?
– Powiedz jej, że to nie jej wina. Napisz do niej, przekonaj ją, że jest wartościową osobą, a to ty popełniłeś błąd. Jeśli to zrobisz, nie powiem nikomu. Jeśli odmówisz, pójdę na policję. Nie chcę tego, to dla niej będzie za trudne, gazety i tak dalej. Ale zrobię to. Zrobię, żeby ocalić moje dziecko.
Carson spojrzał w mroczną przyszłość i ujrzał swoją karierę nauczycielską w gruzach, tę i każdą inną, jaką rozpocznie. Nauczyciel uwodzący uczennice – jedyna zbrodnia, która na zawsze zamyka bramy szkół.
Pojawiła się perspektywa ratunku.
– Oczywiście.
Wziął kartkę papieru i wyciągnął z glinianego kubka ołówek. Czarny ogryzek – taki, jakim pisał swoje wiersze, taki, jakiego używał Thomas Wolfe.
Ojciec Jenny wstał i zaczął się przechadzać.
– Co mam napisać? – spytał Carson.
Pociągnął trzy razy z butelki i otarł rękawem twarz. Usiłował powstrzymać drżenie rąk. Nie udało się.
– Napisz, że to nie jej wina. Że zrobiłeś coś okropnego, niewyobrażalnego. I że nie daje ci to zasnąć. Zżera cię w dzień i w nocy, rozdziera na strzępy. To nie jej wina. Ty ponosisz całą odpowiedzialność. I oddałbyś wszystko, byle to się nie wydarzyło.
– Tak, tak – mamrotał Carson, pisząc.
– Napisz to.
Bazgroły Carsona były zazwyczaj czytelne tylko dla niego. Ale gdy wyobraził sobie nieszczęsną dziewczynę leżącą na szpitalnym łóżku, starał się powstrzymać drżenie rąk. Pisał powoli, starannie. Każde słowo płonęło na papierze niczym czarny ogień.
Dopiero gdy napisał ostatnie zdanie i postawił pełen zawijasów podpis, uświadomił sobie, że karoliński akcent tego człowieka osłabł, prawie zanikł. Zmarszczył brwi. Chwileczkę, pomyślał. Ten prostak użył słowa „niewyobrażalne”?
Spojrzał na to, co właśnie napisał.
O Boże, nie…
Świszczący oddech uwiązł mu w gardle. Odwrócił się powoli, po policzkach płynęły mu łzy. Zrozumiał.
– Pan jest lekarzem Megan – szepnął. – Pan ją ma.
Mężczyzna wyrwał mu list palcami w gumowej rękawiczce i odezwał się zupełnie innym głosem, pozbawionym akcentu, całkowicie spokojnym i racjonalnym.
– Kiedy napominasz kogoś, aby ukarać jego grzech, sprawiasz, że to, czego pożąda, roztapia się. Każdy śmiertelny byt jest tylko tchnieniem wiatru.
Carson krzyknął i uskoczył, gdy poczuł na kolanach chłód lodowatego płynu.
– Nie!
Podskoczył, rozpaczliwie usiłując strzepnąć z siebie benzynę.
Tuż nad uchem usłyszał pstryknięcie zapalniczki. Zaczął krzyczeć.
Szalona Megan nie jest już szalona.
Jest wkurzona.
Ściska w ręce pudełko plastikowych sztućców, stojąc w zagłębieniu mrocznego korytarza w połowie drogi do kaplicy.
Blade światło księżyca wlewa się przez zakratowane okna i tworzy geometryczne wzory na brudnej posadzce. Megan przemknęła się do mrocznej wnęki, po czym przytuliła do ściany, nasłuchiwała.
Jest!
Usłyszała szuranie i stukot przeklętej laski starca. Może też szelest oddechu, trzepot skrzydeł.
Po czym doszła do wniosku, że nie ma znaczenia, czy on żyje w tym okropnym miejscu czy też w zakamarkach jej wyobraźni. Mógł ją zabić. Zniszczyć jej umysł strachem.
Kolejne szuranie, kolejny stukot.
Wciągnęła powietrze i zamknęła oczy, stojąc całkiem bez ruchu. To nie szaleństwo. To starzec. Jest prawdziwy. Cholera. Tuż obok. Ale gdzie? Gdzie on, do cholery, jest?
Urywany oddech zaraz koło niej. Jego oddech.
Megan przylgnęła do ściany i zaczęła w milczeniu przypominać sobie składankę Janis Joplin, utwór po utworze. Zapłakała bezgłośnie przy „Me and Bobby McGee”, po czym odzyskała odwagę, gdy doszła do „Down on Me”.
W końcu chłód zmusił ją do ruszenia się z miejsca. Zimne powietrze, w którym czuło się odór rozkładu, wirowało wokół niej, a zęby zaczęły szczękać jej tak głośno, że musiała przygryźć język, żeby się uspokoić. Po dziesięciu długich minutach dotarła do kaplicy i wkradła się do środka cichutko, zaglądając w cienie za drzwiami.
Nic. Ani starców, ani duchów.
Omijając z daleka trumnę, pospieszyła ku ołtarzowi i wsunęła się za ciemnoczerwoną kotarę. Zatrzymała się, nasłuchując; brak kroków, stuków, chrzęstu obroży, straszliwego zawodzenia. Nic. Megan uśmiechnęła się, kładąc ręce na ścianie.
Читать дальше