Nie bez kozery to przytaczam. C. Auguste Dupin ufa przyjacielowi, a na dodatek jeszcze jego wiara w działania wiernego pomocnika wzrasta w miarę rozwoju zdarzeń opisanych przez Poego w wiadomej trylogii.
Niemniej Auguste Duponte, mój towarzysz ostatecznie, zdawał się nie dostrzegać mojej roli w swoich akcjach, lekceważąc liczne me pomysły i sugestie, czy to szło o wypytanie Henry Reynoldsa, kiedy mnie wyszydził, czy też o koncept najświeższy z wykładem Barona powiązany. Tymczasem Baron Dupin, czegokolwiek by się tylko tknął, bez przerwy z chęcią najmował sobie nowych popleczników!
Należy tu również wspomnieć ów niezwykły dar Barona, który mu umożliwiał przyjmowanie cudzej formy. Dupin przez Poego stworzony korzysta z zielono barwionych okularów, by okpić ministra D., swego znakomitego przeciwnika w Skradzionym liście.
A Baron Dupin – adwokat? W ostatnich dniach zacząłem w owej trylogii podkreślać sobie pewne wiersze. Z uważnej lektury Tajemnicy Marii Roget czytelnik wywnioskuje, iż C. Auguste Dupin znał się na prawie znakomicie. Zaiste, jak Baron Dupin.
Prócz tego ów inicjał, dla niewprawnego oka bez znaczenia: C. Auguste Dupin. C. Dupin. Czyż to się nie kojarzy z Claude’em Dupin? Wszak genialna postać detektywa w drugiej z opowieści określona zostaje szlachetnym tytułem „kawalera”…! Kawaler C. Auguste Dupin brzmi niby Baron C. Dupin, czyż nie tak?
„Tak, ale Baron Dupin chłodno przekłada wszystko na pieniądze…” – rzekłem sobie. I cóż się również tutaj okazuje? Że C. Auguste Dupin we wszystkich trzech historiach czerpie – i to umyślnie – materialne zyski ze swoich umiejętności oraz działań!!!
Powróćmy jednak do naszej opowieści. Oto Baron Claude Dupin spotyka się ze Snodgrassem, śmiało zaprzeczając, iżby Poe miał odejść w występku podłym unurzany. Tymczasem tego dnia w „Glen Elizie” Auguste Duponte stwierdza, iż jest to insynuacja wielce prawdopodobna! Jego nonszalancka uwaga o pijaństwie poety wracała mi w myślach bez końca niczym echo, aż wreszcie się dałem opanować goryczy i żalowi. „Nigdy podobnej sugestii nie wysuwałem”…
Zezwoliłem owym nasionom zakiełkować – a może Baron Dupin w istocie Dupinem jest prawdziwym? Bo czy zmyślnego kawalarza, co mnie i dręczył, i ekscytował zarazem, przypadkiem tak Edgar Poe by nie polubił? Wszak w liście do mnie skierowanym pisarz podał, że historie o Dupinie są pomysłowe nie tylko przez wzgląd na metodę, lecz dociekań „aurę”. Czyż Baron nie pojmował znaczenia wyglądu, pozyskując sobie popleczników, gdy zaś Duponte wiecznie się chciał alienować, ignorując swoje otoczenie? Nagle odczułem ulgę nienazwaną. Wszelkie me kalkulacje okazały się błędne.
Choć noc już była późna, gdy to wszystko sobie uzmysłowiłem, bezgłośnie zszedłem na dół i się wykradłem z „Glen Elizy”. Pół godziny później dotarłszy do kwatery Barona w hotelu, stanąłem przed jego drzwiami. Oddech miałem głęboki, zbyt głęboki… pobrzmiewający myślą mą obłędną. Wyczerpany i w chaosie lęku doń zapukałem. Po drugiej stronie dał się słyszeć szelest.
– Być może jestem w błędzie – rzekłem z cicha. – Na słowo i na chwilę tylko proszę – wkoło się rozglądnąłem, by sprawdzić, czy mnie ktoś nie śledzi.
Gdy drzwi się uchyliły, uczyniłem krok naprzód, świadomy, iż niedługo mi przyjdzie się tłumaczyć.
– Baronie, błagam pana! Musimy porozmawiać jak najprędzej! Sądzę… Ja… Wiem, że to pan.
„Baronie”! Czy tu się zatrzymał jakiś baron, doprawdy? Na progu stanął człowiek o gęstej brodzie, w pidżamie i pantoflach, świecą przestrzeń sobie rozjaśniając.
– Więc tu nie mieszka Baron Dupin?
– Nic mi o nim nie wiadomo! – odparł zawiedziony jegomość, tak zerkając za siebie, jakby się tam w pościeli krył nie dostrzeżony uprzednio arystokrata. – Lecz myśmy dopiero z Filadelfii dziś po południu tu zjechali.
Prośbę o wybaczenie wybąkawszy, pędem wybiegłem przez hol na ulicę. Baron znów się gdzieś przeprowadził, mnie zaś, od pomieszania, fakt ów widocznie zdążył umknąć. Ledwie hotel opuściłem, od razu mnie ogarnęły najrozmaitsze, sprzeczne myśli. Natychmiast też poczułem wzrok cudzy na swym karku, więc i w pół sekundy musiałem kroku zwolnić. Nie było to bynajmniej tylko przywidzenie. Murzyn przystojny, którego dostrzegłem wcześniej, podążał za mną – a teraz się zatrzymał przy ulicznej lampie, z dłońmi głęboko w kieszeniach schowanymi. A może nie…? Pozostał w smudze światła jeden moment, po czym zniknął bez śladu. Skręcając w bok, stwierdziłem, iż to któryś z dwu mężczyzn w staromodnym przyodziewku, śledzących Barona. Serce mi jak młot zabiło na myśl, że jestem otoczony. Pospiesznie więc odszedłem stamtąd, niemal na oślep powóz łapiąc, aby do „Glen Elizy” z powrotem zostać odwiezionym.
Po bezsennej nocy, gdy wizje Duponte’a i Barona mieszały mi się w wyobraźni z uroczym śmiechem Hattie – rano dom mój odwiedził posłaniec z listem od wspomnianego już bibliotekarza. Pismem dotyczącym jegomościa, który mu wręczył owe z Poem związane artykuły, czyli: pierwsze wskazanie, iż Dupin prawdziwy istnieje. Poczciwiec nie tylko pamiętał, lecz nawet widział owego człowieka, no i przy tej okazji poprosił go o wizytówkę, aby mi ją móc przekazać.
Artykuły podał niejaki John Benson, którego imię jednak nic mi nie mówiło. Karta wizytowa była z Richmond pierwotnie, lecz na niej ręcznie wypisano adres mieszkania w Baltimore. Czyżby ktoś chciał zatem, bym odszukał prawdziwego Dupina? Czy ktoś mógłby mieć interes w tym, ażeby go do Baltimore sprowadzić celem wyjaśnienia zagadki zgonu Poego? Czyżbym to ja właśnie został do tego wyznaczony?
Nadzieje, iż mi się rzecz wyjaśni, wydawały się nikłe. Bardziej wszak prawdopodobne było, że ów wiekowy bibliotekarz, oczywiście przy jak najlepszych swoich chęciach, pomylił sobie po prostu gościa z innym człowiekiem, przed laty dwoma na krótko napotkanym.
Wspomniałem postaci, które się ku mnie z cienia niby w noc poprzednią skradały. Przed wyjściem zaopatrzyłem się tym razem w rewolwer, broń, którą mój ojciec trzymał w skrzyni na okoliczność wypadów w interesach do mniej cywilizowanych krajów handlujących z Baltimore. Umieściwszy go w kieszeni płaszcza, ruszyłem pod ów adres podany na karcie wizytowej Bensona.
Przechodząc Baltimore Street, ujrzałem w pewnej odległości Hattie – przed sklepem z modną odzieżą. Bez przekonania gest w jej stronę uczyniłem, nie wiedząc, czy w jednej chwili odejść zechce – udać, iż mnie nie dostrzega.
Ona wszakże przybiegła i mnie serdecznie przytuliła. Mimo iż jej czułości wielce byłem uległy, a i radości niesłychanej na jej widok – to zaraz z lękiem i bólem przypomniałem sobie, że przecież by mogła przypadkowo otrzeć się o pistolet w mej kieszeni, na nowo popadając w wątpliwość co do mych zamiarów. Hattie się odsunęła równie prędko, jak ku mnie przywarła, jak gdyby w obawie przed szpiegiem gdzieś ukrytym.
– Kochana – rzekłem do niej – czy postać ma cię nie zraża…?
– Ależ, Quentinie, czuję, żeś ty sobie znalazł inne światy, doświadczenia, które poza nasze wspólne wykraczają.
– Nie wiesz, co to za jedna! Złodziejka, włamywaczka, uwierz, błagam! Trzeba się nam rozmówić gdzieś w spokoju!
Gdy ująłem ją pod ramię, lekko mi się wymknęła.
– Za późno, już za późno. Nocy owej odwiedziłam „Glen Elizę” tylko po to, by wyjaśnić… Mówiłam przecież, Quentinie, iż wszystko jest inaczej…
To wszak niepodobna!
Читать дальше