– Chyba nie dajesz pan wiary ludziom, którzy się tobie sprzeciwili, twierdząc, jakoby Poe sam wszystko spowodował drobnym swym występkiem?
– Nie, zdecydowanie – odparł z pewną przekorą Benson. – Lecz gdyby bardziej uważał, gdyby wykorzystał chucie swoje, aby żądaniom sprostać wszystkich, nie zaś tylko i wyłącznie obdarzonym jak on intelektem najwyższej próby, kto wie, nie doszłoby może do całego zamieszania i kamień u jego szyi nie stałby się brzemieniem także dla nas.
Po rozmowie z Bensonem odczułem pewną ulgę, bo oto nie sam jeden wgłębiać się próbowałem w ową zagadkę. Przedsięwzięciem swoim Benson dowiódł, że Peter i ciotka Hattie przewidywali niesłusznie: nie było moje działanie dochodzeniem szaleńca – lecz również i prawnika najwidoczniej.
Ulżyło mi jednak z innego jeszcze powodu, związanego mianowicie z Baronem oraz Duponte’em. Powziąłem decyzję: lojalności detektywowi zawsze dochowywać i nigdy się zwieść już nie dać owemu przestępcy, kuglarzowi, co w stopniu wszakże nikłym zdawał się powiązany z historiami stworzonymi przez Poego! Na wieki pozbawionym Hattie, to sobie uprzytomniłem, że nie istnieje na świecie już osoba, która by mnie jak ona, na wskroś, poznać mogła. Praktyka szacowna adwokacka, pod auspicjami ojca mego rozwinięta, teraz, że górnolotnie to wyrażę, gasła w oczach. Przyjaźń moja z Peterem też umarła. Na szczęście, jak o Duponte’a chodzi, jakiejś strasznej omyłki nie zdarzało mi się popełnić. Wracając do domu od Bensona, niby z głębokiego snu czułem się wybudzony.
Ileż ufności i wiary pokładałem w moim towarzyszu! Ile poświęciłem czasu Duponte’owi i zbieżności jego cech z opowieściami geniusza! Gdybyż bardziej stanowczo chciał się sprzeciwić knowaniom Barona, gdyby oznaki dawał dobitniejsze, iż za nim w tyle nie zostaje, gdybyż nie stał bezczynny na uboczu, gdy Baron się swego dopomina, gdyby z własnej woli kroki takie podjął – zaraz bym w sobie wytrzebił niebezpieczne myśli owe!
Duponte siedział w salonie, ja zaś go obserwowałem. Spojrzawszy mu prosto w oczy, zwróciłem się z pytaniem, czemu trwa niezmiennie w uległości wobec agresywnych poczynań Barona Dupin. Spytałem go, z jakich przyczyn z boku stoi, kiedy tamten – nasz rywal – ma prawo rościć sobie niekwestionowane zwycięstwo. Uprzednio, jak pamiętacie pewnie, zacząłem tu przytaczać ową między nami konwersację. Gdy sugerowałem wtedy, by dać po uszach Baronowi, Duponte mi odparł tylko, że nam to raczej w sprawie nie pomoże.
– Może by się opamiętał – rzekłem. – Pojął, iż nie jest tu samotnym graczem. Tkwił bowiem wciąż, monsieur Duponte, w bezbrzeżnym przekonaniu, że już ową walkę wygrał!!!
– Mylną zatem dąży Baron drogą, bo, przykro mi to stwierdzić, dawno już przegrał. Kresu, jak i ja, dochodząc.
Tu mnie ogarnęły najrozmaitsze lęki.
– Jak to?
– Poe rzeczywiście spożywał alkohol – odparł Duponte. – Acz pijakiem nie był. W istocie trzeba by go nazwać przeciwieństwem opoja. Pewne, iż mniej sobie używki on zadawał niż każdy osobnik tutaj na ulicy przez nas napotkany.
– Słucham?
– Nie o braku umiaru mówić nam należy, lecz danym przez organizm braku na alkohol tolerancji. Braku wytrzymałości na trunki, jaki niezwykle rzadko bywa spotykany.
Aż usiadłem prosto ze zdziwienia:
– Skąd taki wniosek, monsieur Duponte?
– Warto się przypatrywać światu, nie zerkać nań jedynie. Zapewne pan sobie przypomina jeden z nekrologów przez znajomego, a nie żurnalistę napisanych. Zawarto tam informację, iż po „wina kieliszku ledwie” monsieur Poego „natura przemianie ulegała diametralnej”. Dla wielu owo stwierdzenie znaczy, sądzę, że Poe miał w obyczaju stale a nierozważnie się upajać. Tymczasem rzecz przedstawia się zgoła inaczej. Krytycy w sferze tej dowieść zdołali nam tak wiele, że, jak się ze mną zgodzisz, nie dowiedli niczego. Prawdopodobne jest, by nie rzec: prawie pewne, iż na gorzałkę reagował on z niespotykaną wrażliwością, która go w efekcie zmieniała, o paraliż przyprawiając. W stanie psychicznego nieładu, a i przez swych towarzyszy niskiej proweniencji, Poe z całą pewnością brnął wówczas w pijaństwo, zwłaszcza gdy wziąć jeszcze pod uwagę tutejszą skłonność do zabawy nad wyraz swobodnej, gdzie się od człowieka wymaga, by z kolejki nowej pod żadnym pozorem nie rezygnował w takich sytuacjach. Fakt ów ostatni jednak jest dla nas bez znaczenia. Poego bowiem już kielich pierwszy, łyk choćby nawet, wprawiał w stan nieprzytomności. Nie szaleństwo to było z nadużycia, lecz chwilowy obłęd tym powodowany, że pić nie można zwyczajnie jak wszyscy dokoła.
– Tak więc, gdy go u Ryana znaleziono, monsieur, przypuszczasz, że coś wcześniej wypił?
– Szklaneczkę być może, nic ponadto. Wbrew doniesieniom stróżów wstrzemięźliwości, co służyć mają wszak poprawie morale pośród ludu. Zaraz ci też pokażę, na czym się zasadza ich działalność, a dokładnie: czego dokonali w czasie, którym się obaj tak interesujemy.
Pogrzebawszy w stercie całkiem dla mnie niezrozumiale ułożonych swych papierów, Duponte wydobył wreszcie numer „Sun” z drugiego października 1849 roku, dnia poprzedzającego znalezienie poety.
– Znasz pan nazwisko Johna Watchmana, monsieur Clark? Wpierw mu odpowiedziałem, że takiego nie znam. Lecz szybko się poprawiłem, bo mi wróciła pamięć. Upiora – Bensona, jak wam już wiadomo – goniąc swego czasu, zapuściłem się przecież w jakąś znaną tu spelunkę…
– Tak. Podejrzewałem że Watchman jest Fantomem, bo przyodziewek nosił dość podobny. Pewien klient jednak mi wskazał, iż jegomość ów jest głęboko w opilstwie pogrążony.
– Nic dziwnego. Nadzieje monsieur Watchmana, ambicje jego wobec złej sławy niedługo naprzód zostały pogrzebane. Spójrz: przed dwoma laty by cię to szczególnie nie zaciekawiło, dziś jednak przydać się może niesłychanie.
I Duponte pokazał mi artykuł we wspomnianym periodyku. W ówczesnych wyborach ustawa o wstrzemięźliwości niedzielnej stanowiła temat pierwszej wagi, choć, jak słusznie wywnioskował mój towarzysz, mnie to właściwie wtedy prawie nie obeszło. Dość się napatrzyłem egzemplom nadużycia, aby z ideą ową szczerze sympatyzować, lecz trudno mi było skupić energię na jednej tego typu kwestii, zupełnie przy tym lekceważąc inne zasady moralności.
Zwolennicy niedzielnej ustawy, organizacja zrzeszająca najbardziej wpływowych działaczy ruchu na rzecz wstrzemięźliwości w Baltimore, ogłosili jako swego kandydata do Izby Reprezentantów – by się opowiedział za rzeczonym a ograniczającym sprzedaż alkoholu prawem – Johna Watchmana właśnie. Tyle że wkrótce potem widziano go przy kielichu w licznych tawernach w naszym mieście, skutkiem czego dnia drugiego października zwolennicy wycofali swoje dlań poparcie. Ciekawe, któż się w rubryce owej w imieniu ich komitetu wypowiadał: doktor Joseph Snodgrass!
– A to ledwie jeden dzień przed wezwaniem go do Ryana! – krzyknąłem.
– Rozumiesz pan więc chyba, w jakim stanie ducha się tam udał. Jako przywódca owej frakcji został upokorzony osobiście przez własnego kandydata. Monsieur Watchman był człowiekiem słabym, to rzecz niewątpliwa. Uznać jednak i to trzeba, iż zwolennicy ustawy podejrzewali, że wrogo do nich nastawione ugrupowania polityczne rozmyślnie będą chciały skierować go na złą drogę. Tu oto masz pan także wydanie pisma „American and Commercial Adviser” datowanego tydzień wcześniej.
Przyjrzyj się, bardzo proszę, jak wyglądała gospoda u Ryana w okresie, zanim się tam spotkał Poe z doktorem Snodgrassem. W pierwszym ze wskazanych mi wycinków mowa była o odbytym u Ryana spotkaniu wigów z Okręgu Czwartego, przybyłych licznie i pełnych entuzjazmu.
Читать дальше