– Cóżeś pan odkrył?
– Przede wszystkim rozmawiałem z medykiem szpitala, gdzie Poe oddał ducha.
– Johnem Moranem?
– Naturalnie – Benson przyjrzał mi się chyba zdumiony nieco moją wiedzą. – I doktor Moran mi oświadczył, iż nie potrafił stwierdzić, czy Poe był pod wpływem alkoholu, acz na podstawie jego kondycji dowieść nie sposób, że też nie był.
Ponieważ, jak to mówi Moran, na własne uszy słyszałem, przyszło mi znacznie łatwiej uwierzyć w relację Bensona.
– Kiedy go pan odwiedził, jeśli łaska?
– Tydzień po śmierci Poego, o ile mnie pamięć nie zawodzi.
Wówczas mi zaświtała taka myśl, że człowiek ów, zwodniczy Upiór sprzed wielu miesięcy, przede mną jeszcze przedsięwziął rozwikłanie zagadki.
– Dzienniki… – rzekł z westchnieniem. – Ach, jakże się go tam bezwzględnie krytykuje! Wszystkie wyssane z palca opowieści…! Związki wstrzemięźliwości tu i w Nowym Jorku rade się nim wysługiwać wszak bez końca. Pewnie są panu znane owe artykuły. Że niby triumf ma nieść owa nauka, co się ją ze śmierci nieszczęśnika czerpie! Gdy ja, mój drogi panie, znając geniusz Poego i w niewinność jego święcie wierząc, raczej odczuwałem…
– …wściekłość – dokończyłem wywód. Skinął mi głową na znak aprobaty.
– Na ogół człowiek ze mnie spokojny i opanowany, lecz w istocie w furię wpadłem wtedy. W miejscach zatem rozlicznych wieść pozostawiłem, iż pragnę wykryć szczegóły ostatnich dni Poego na potwierdzenie, że dotrzymał przysięgi złożonej Synom Wstrzemięźliwości. Przypadkiem, podczas pewnych badań własnych, któregoś popołudnia w czytelni podsłyszałem, jak pan prosi bibliotekarza, aby dla ciebie rezerwował wszelkie teksty o autora zejściu. Uznawszy, że pan jest pewnie jednym z tych, co się karmią lekturą jadem nasączonych historyjek o jego domniemanym grzechu i demoralizacji – bibliotekarza o imię twoje wypytałem, gdzie indziej zaś się dowiadując, czym się zawodowo parasz i że umysłem jasnym jesteś obdarzony, lecz jesteś opanowany przez osoby bardziej od ciebie stanowcze. Oraz że pan wcześniej reprezentował interes lokalnych periodyków. Wtedy też zacząłem przypuszczać, iż może cię zatrudnia tutejsza prasa działająca na rzecz wstrzemięźliwości, chcąc ukazać go opojem i do nauk swoich szczytnych przeciwko piciu właśnie wykorzystać. Zdawało mi się, iż może cię oni opłacili, abyś mojej misji przeciwdziałał; byś Synom Wstrzemięźliwości z Richmond rzucał kłody pod nogi. Widząc więc, jak się kiedyś ku czytelni zbliżasz, przestrzegłem, żebyś się nie mieszał w cudze sprawy.
– Toś pan sądził, że ja się też przyczyniam do oczerniania Poego? – zapytałem w zdumieniu.
– Przyjąwszy, że tylko ja jeden w owym czasie nic podobnego nie chciałem czynić! Znasz pan uczucie owo? Próbowałem odwiedzać biura rozmaitych wydawców gazet, lecz ci nie mieli zamiaru umieszczać sprostowania swoich błędów. Zgromadzić mi się udało wybór artykułów o wydźwięku pozytywnym, z lat minionych, chwalących zarówno jego postać, jak i dokonania literackie – no i je owym redaktorom przekazałem, w przeświadczeniu, iż zdołam ich przekonać, że zmarły Edgar Poe na większy, co oczywiste, szacunek zasługuje. Część wycinków pozostawiłem pod opieką wiadomego bibliotekarza, by tobie je również podał w takim samym celu. To chyba jeden z tekstów, o którym pan przedtem wspomniał.
– Chcesz mi zatem powiedzieć, żeś je pan wybierał przypadkowo?
– No tak – odparł, nie pojmując niedowierzania w mym głosie.
– I nie miały one wywołać lub też sprowokować konkretnych działań z mojej strony?!
– Liczyłem, że pochwały na temat autora z okresu, by tak rzec, mniej powszechną żądzą sensacji zbrukanego spowodują poważniejsze traktowanie pism jego i osoby również. Wkrótce wróciłem do Richmond. Powróciwszy natomiast, by czas jaki z krewnymi swoimi tutaj spędzić, natknąłem się akurat na bibliotekarza z czytelni, ten zaś poruszony wielce poprosił o mą wizytówkę, by tobie mógł ją, panie Clark, przekazać przy sposobności.
– Gdy upominał mnie pan na ulicy, zakazał mi mieszać się w sprawy tych, co „na marach leżą”…
– Doprawdy? – po chwili zadumy lekko jakby się uśmiechnął.
– Wzięte są słowa owe z poematu Edgara o niewieście na pół umarłej i pół żywej, Lenorze… „Oto na marach leży dziś dziewczyna…”, jak napisał.
– Skoro pan tak twierdzi – padła drażniąca mnie replika.
– Czyś mi pan nie zamierzał czegoś tym sposobem wskazać? Wieści jakiejś może, szyfru do rozwikłania? Nie mów, żeś wybrał te słowa całkiem przypadkowo…
– Jak widzę, dajesz się pan zanadto wodzić nerwom – nic na dręczące mnie pytania nie odpowiedziawszy, ciągnął swoje: – Gdy się człowiek do lektury Poego weźmie, w istocie trudno lub wręcz niemożnością jest oprzeć się jego magicznym słowom. Właściwie każdy – a płeć tutaj nie ma nic do rzeczy – kto zbyt wiele czasu na czytanie utworów jego przeznaczy, wedle moich osądów prędzej czy później musi zacząć wierzyć, że oto sam się znajduje wśród tworów artysty niecodziennych i straszliwych. Kiedy przyjechałem do Baltimore, wszelkie moje myśli skupione były na imieniu poety i pragnąłem czytać tylko to, co on wykreował. Najbłahsze nawet zdanie, jakie wypowiadałem, od niego mogło pochodzić, nie z mojej już mowy zaczerpnięte czy też z mych refleksji. Z rozkoszą nurzałem się w jego marzeniach oraz, jak mi się wydawało, jego duszy. Starczy to, by zmiażdżyć człowieka podatnego na pokusę odkrywania. Jedyny tu zaradczy środek: zaprzestać owej lektury raz na zawsze… Co mnie się już jakiś czas udaje. Wygnałem go z mej pamięci, acz może nie w pełni udatnie.
– A co z twym dochodzeniem w kwestii jego śmierci? Wszak byłeś pan pośród pierwszych… a bodaj i najpierwszym, który w ogóle zechciał podjąć sprawę… Najbliższy pewnie byłeś docieczenia prawdy!
Benson pokręcił głową.
– Na pewno się wywiedziałeś dużo więcej! – zakrzyknąłem.
Odczekawszy sekundę, tak mi wówczas odrzekł, jakbym się go spytał o coś diametralnie innego:
– Księgowym jestem, mój panie. A na jakiś czas o tym zapomniałem. Tutaj mianowicie przebywając, z dala od właściwych mi zajęć w Richmond, naruszyłem znacznie interesy własne. Niechże pan sobie wyobrazi: człowiek, który od ukończenia lat dwudziestu doskonale prowadzi księgi rachunkowe, raptem nad nimi traci wszelkie panowanie. Wierz mi, do tego doszło, że zmuszony jestem pewną część roku tu, w Baltimore, u wuja pracować, jak w chwili obecnej. – Onże to widniał na portrecie, tak do Bensona podobny. – Miasto twe z różnych względów zdaje się wprost idealne, zbyt wielu tu jednak fiakrów wódkę żłopie, zamiast wodze końskie ściągać jak należy.
Widząc brak zainteresowania wywodem z mej strony, orędownik wstrzemięźliwości większego nabrał wigoru:
– Stanowi to, panie Clark, dla ludu zagrożenie niebywałe!
– Wiele jest jeszcze do zrobienia – przytaknąłem. – W sprawie Poego, naturalnie. Mógłbyś pomóc nam…
– Nam? Więc inni również są wmieszani?
Duponte’a nadmienić mam tu czy Barona – nie wiedziałem.
– Mógłbyś pomocą służyć. Pospołu byśmy mogli dokonać dzieła i prawdę, co się tu skrywa, wydobyć na światło dzienne.
– Więcej już tutaj nie dokonam. A czy pan jako adwokat nie ma pod dostatkiem własnych pilnych zajęć?
– Wolne sobie wziąłem – rzekłem cicho.
– Ach tak – odparł porozumiewawczo i z satysfakcją niejaką. – Najgroźniejsza pokusa w życiu na tym polega, iż się nie pilnuje interesów własnych, drogi panie. Należy się nauczyć siebie samego tak szanować, aby owe interesy umieć jak najlepiej chronić. Gdy pogoń za cudzym dobrem zawadza ci w osiągnięciu szczęścia, wówczas na zatracenie idzie cały życiowy twój dorobek. – Po pauzie dopiero mówił dalej: – Pospólstwo, jak chce, tak postrzega geniusza wiadomego i żadną miarą pan temu nie zaradzisz. A może się dla nas nie liczy, co przytrafiło się Poemu. Przedstawiamy sobie jego zgon wedle własnych potrzeb. On zaś, w pewnym sensie, nadal przecież pozostaje żywy. I zmianom podlegać wszak będzie nieskończonym. Nawet gdyby jakimś cudem wykrył pan prawdę, i tak jej wtedy zaprzeczą, by poprzeć nową całkiem spekulację. Nie wolno nam się poświęcać w imię jego potknięć.
Читать дальше