– Bowiem, miła moja Bonjour – odparł – trzeba mi było rzecz przewidzieć. Jasne, że go uwolniono.
– Sądzisz, że to Duponte? A skąd owa pewność?
– Nie znasz go. Lecz jeszcze poznasz lepiej.
I ja się uśmiechnąłem, słysząc o porażce Barona.
Zgodnie z zaleceniem Duponte’a dzień wcześniej odszukałem nazwisko właściciela Newmana. Był zadłużony i prędko się potrzebował spłacić, toteż ustalił z Baronem, iż mu wynajmie niewolnika na czas nieokreślony. Nie miał pojęcia, że Baron obiecał Newmanowi go wykupić. Przeraziła go również i ta wieść, że Newman nie pracuje dla, jak zostało rozgłoszone, „jakiejś rodziny drobnej”. Rozgniewał się nie na żarty, gdy mu wyjawiłem szwindel – acz nie tak dalece, by odmówić, kiedy przedstawiłem czek zabezpieczający Newmanowi swobodę. W praktyce często dane mi było zetknąć się z osobami mocno zadłużonymi i załatwiać z nimi sprawę, niczego nie ujmując ich godności czy ignorując pilne ich potrzeby.
Sam nawet się wybrałem odprowadzić młodzieńca do pociągu, co go do Bostonu powiózł. W okoliczności wyzwalania niewolnika należało go prędko usunąć z danego stanu, ażeby nie wywierał ujemnego wpływu na Czarnych, co zniewoleni wciąż pozostają. Newman promieniał szczęściem, gdy szliśmy w stronę stacji, ale i najwidoczniej się bał, iż nagle ugnie się pod nami ziemia i nie zdąży bezpiecznie przekroczyć granic stanu. Obawy jego w istocie miały uzasadnienie. Ledwie kilka jardów przed dworcem rozległ się za nami straszny rumor, więc kto żyw, łącznie z nami obydwoma, w te pędy z ulicy uciekł.
Zbliżały się ku nam trzy omnibusy pełne czarnych mężczyzn, niewiast oraz dzieci. Z tyłu natomiast – kilku gości konnych. Rozpoznałem wśród nich jednego, postawnego i srebrnowłosego Hope Slattera, najpotężniejszego handlarza niewolników w naszym mieście. Kupcy tego rodzaju w Baltimore mieli w zwyczaju trzymać nabytych czarnych w prywatnych więzieniach, zazwyczaj w którymś skrzydle domu, aż się nimi dało zapełnić cały statek, aby opłacił się koszt wysyłki do Nowego Orleanu, głównego ośrodka handlu w południowej dziedzinie. I teraz właśnie Slatter wraz z pomocnikami transportowali po dwunastu niewolników, w każdym z owych pojazdów, wprost do portu.
Do omnibusów zaś co krok przystępowali inni niewolnicy, by pożegnać odjeżdżających: dotknąć kogoś chociażby czy chwilę na sam koniec jeszcze porozmawiać. Czy bardziej szlochano wewnątrz wozów, czy na zewnątrz, ustalić było niepodobna. W środku jakaś niewiasta krzyczała histerycznie i tak donośnie, by się wszyscy wokół dowiedzieli, iż ją sprzedał Slatterowi właściciel pod wyraźnym warunkiem, że nie będzie z rodziną rozdzielona, a oto przecież tak jej uczyniono.
Starałem się odciągnąć Newmana od owego widoku, co go w przerażenie wielkie wprawił, a pewno przed wyjazdem na Północ już ostatniego w jego życiu.
Uniesieniem batów handlarz czarnymi i jego poplecznicy ostrzegli kłębiący się tłum, żeby im nie opóźniał tempa. Jakiś człowiek wspiąwszy się do okna omnibusu, przywarł tam, nawołując żonę, której nie mógł dojrzeć. Ta w końcu się zdołała przepchać jakoś ku szybie.
Slatter, który to bacznie obserwował, przygnał na koniu z drugiej strony.
– Dosyć! – krzyknął do mężczyzny.
Tamten go jednak lekceważąc niewiastę ukochaną zaczął tulić.
Zbity przez Slattera laską po plecach i po brzuchu, zwinął się na ziemi z bólu.
– Z drogi mi zejdź, psie nędzny, zanim cię aresztować każę! A wiesz nadto dobrze, jak by się to skończyło!
Cofając się, Slatter spojrzał w mym kierunku, a raczej – na młodzieńca czarnego przy mym boku.
– Kto to? – spytał z powagą i ku nam się przybliżył. Laskę swą w Newmana wycelował.
Młodziak zatrząsł się potwornie, chciał coś odpowiedzieć, ale nie mógł w żaden sposób. Byłem pewien, że Slatter zacznie go okładać laską, lecz stało się inaczej.
Dotknął wpierw laską ust młodzieńca i powiódł po jego ciele, jakby w szkole medycznej wykładając.
– Czarnuch niezgorszy z ciebie, co? Gęba nieskalana, zęby w zacnym stanie, no i do tego jeszcze żadnych kości przetrąconych. Byłbyś świetnym woźnicą, o zakład idę, lub też może kelnerem, jeśliś tylko uważny i poczciwy. – To rzekłszy, do mnie się tak zwrócił: – Sprzedać bym go mógł, przyjacielu, za najmniej sześćset dolarów, lecz z prowizją stosowną dla siebie, co ty na to?
– Nie jestem właścicielem – odparłem. – Ani on na sprzedaż.
– Czyżby to twój dzieciak z nieprawego łoża? – spytał ironicznie.
– Zwę się Quentin Clark i jestem tutejszym adwokatem. A młodzian, co go pan widzisz, został już wyzwolony.
– Wolność mi gwarantują, panie – odważył się rzec szeptem Newman.
– Hę? – konia swego nawróciwszy, Slatter znów nań spoglądał. – Zobaczmy, wobec tego, twe papiery.
Newman, który rankiem otrzymał wszelkie konieczne dokumenty, zaczął się jąkać z przerażenia.
– No, dawaj – Slatter dźgnął go między barki.
– Dajże mu pan spokój – zawołałem. – Z mej ręki został uwolniony. A wolność od ciebie wyżej ceni, bo zaznał, co to niewola!
Slatter już się zamierzał, aby młodziaka zdzielić mocniej, gdy laskę uniósłszy, stanowczo powstrzymałem ruchy jego.
– Mój panie – wykrzyknąłem – skoroś aż tak papierów chłopca ciekaw, to masz zapewne władzę, by sprawdzić wszelkich własnych niewolników, czy oni także na sprzedaż idą zgodnie z wymogami prawa!
Drab posłał mi w odpowiedzi ciemny uśmiech. I grzecznie, bez słowa konia udami szturchając, dopędził ciąg swych pojazdów, które się ku portowi kierowały. Newman ciężko dyszał.
– Czemuś papierów nie pokazał? – zapytałem stanowczo. – Wszak masz je przy sobie?
Młodzian mi na to wskazał swój znoszony kapelusz, na znak, iż ma je tam zaszyte w rondzie. Później się od niego dowiedziałem, że wielu handlarzy, takich jak Slatter, świadectw się wolności domagając, zaraz – ledwie je w ręce pochwyci – niszczy owe dokumenty w pół sekundy. Następnie ukrywali oni owych legalnie uwolnionych, aby dokonać ich sprzedaży, na mocy prawa naturalnie, do innego stanu, nim się ktoś zdołał domyślić przestępstwa.
Natychmiast muszę o coś spytać, monsieur Duponte. Zwróciłem się doń tak przy jednej z wielu cichych – od czasu pewnego – kolacji w jadalni „Glen Elizy” wspólnie spożywanych. Duponte przytaknął, więc podjąłem:
– Jeśli się Baronowi uda wygłosić wykład o śmierci Poego, możliwe, że nieodwołalnie zatruje wówczas prawdę owej kwestii. Czy nie byłoby słuszne, gdy do przemowy swej przystąpi, abym go jakimś zamieszaniem na zewnątrz wywołał, pan zaś wtedy mógłbyś miejsce jego zająć i odsłonić całą prawdę zgromadzonym!
– Nie ma mowy, monsieur – odparł Duponte kategorycznym tonem. – Nic podobnego czynić nie będziemy. Rzecz bardziej jest złożona, niż ci się to wydaje.
Ze smutkiem skinąłem głową i więcej już w ów wieczór nie tknąłem choćby okruszyny. Poddany mej próbie, Duponte się nie sprawdził, nadal zachowując niezmącone milczenie.
W najwyższym stopniu poirytowany, odprawiłem z kwitkiem wspomnianych dwu jegomości, którzy się zajmowali inwestycjami mego ojca i akurat do drzwi zapukali; żadną miarą nie umiałbym teraz się skupić nad rocznym rozliczeniem czy innymi rachunkami.
Pochłaniał mnie bowiem bez reszty Skradziony list Poego i nad ową historią zadumałem się tak tęsknie. Oto jak C. Auguste Dupin odkrył sekretne położenie pisma skradzionego przez ministra D.: papier ów w sposób nader zręczny schowano, umieszczając go na oczach wszystkich, na widoku. I właśnie codzienność kryjówki lekceważył każdy, z wyjątkiem jednego człowieka. Detektyw każe wynajętemu człowiekowi wystrzelić na ulicy z muszkietu, co wzbudza ogólne zamieszanie. W tym czasie Dupin zabiera list, na jego miejscu kładąc falsyfikat.
Читать дальше