Przełożył Paweł Łopatka
Tytuł oryginału The Poe Shadow
Od wydawcy: Na kartach niniejszej książki
zostaje wyjaśniona zagadkowa śmierć Edgara Allana Poe
w tysiąc osiemset czterdziestym dziewiątym roku.
* * *
Oto, Wysoki Sądzie i Panowie Przysięgli, ujawnię prawdę o śmierci jego oraz życiu moim. Historii tej nigdy dotąd nie ogłaszałem. Choćbym utracił wszystko, opowieść ta zostanie w sercu mym na zawsze. Są w mieście naszym tacy, co się starali jej zapobiec. Siedzą tu pośród nas osoby, którym się nadał jawię przestępcą, wyrzutkiem, kłamcą i podstępnym zbrodniarzem. Ja, Panie Sędzio, Quentin Hobson Clark, obywatel Baltimore, członek adwokatury i zapalony miłośnik czytelnictwa.
Lecz nie o mnie to opowieść. Proszę, weźcie to łaskawie pod uwagę! Żadną miarą mnie ona nie dotyczy, bom w życiu nigdy nie kierował się ambicją. Co zatem usłyszycie, nie wypływa z chęci zaistnienia wśród mej klasy czy też zyskania przychylności w oczach wyższych rangą. Rzecz tyczy fenomenu, co znacznie przerasta i mnie, i całe to dzisiejsze zgromadzenie; człowieka, dzięki któremu świat będzie nas pamiętać, mimo że o nim samym zapomniano niby w jednej chwili. Ktoś musiał się tego podjąć. Nie sposób było milczeć. Ja nie mogłem.
Każde moje słowo będzie czystą prawdą. Którą wyjawić muszę, bo jestem - spośród żywych – jej najbliższy.
Tak osobliwie się to zwykle dzieje, iż prawda zawarta jest w historii tych, co się już pożegnali z życiem…
Uwagi wyżej przytoczone zapisałem w swym notesie (ostatnie zdanie, dodam, wykreśliłem, opatrując je krytycznym wykrzyknikiem: „filozofia!”). Przed wejściem na salę sądową notowałem to w akcie desperacji, by stawić czoło mym oszczercom, ludziom, co mój upadek chcieli widzieć jako triumf. Jestem prawnikiem, więc uznacie pewnie, iż perspektywa występu przed tłumem gawiedzi, byłych przyjaciół i dwóch może mnie jeszcze miłujących kobiet to nic dla kogoś z moim doświadczeniem. Lecz niesłusznie. W moim zawodzie bowiem nade wszystko stawiać należy interesy cudze. I nigdy się nie wie, co zostanie ocalone, ani też – jak walczyć o ocalenie własne.
8 PAŹDZIERNIKA 1849
Dokładnie pamiętam dzień, w którym się to zaczęło, czekałem bowiem na pewne ważne pismo. Pamiętam także dlatego, że właśnie miałem się zaręczyć z Hattie Blum. I co najważniejsze – wtedy też zobaczyłem go martwego. Blumowie mieszkali tuż obok nas. Hattie była najmłodszą i obdarzoną największym urokiem z czterech sióstr, które uchodziły za najpowabniejsze młode panny w całym Baltimore. Z Hattie znałem się od dzieciństwa, o czym aż nadto często przypominano nam obojgu całe lata. Mam wrażenie, że każdy, kto mówił, jak długo już trwa nasza znajomość, chciał zarazem powiedzieć: „i z całą pewnością zbliżycie się jeszcze bardziej”.
Istotnie, pomimo całej presji ze strony otoczenia, ciśnienia, przez które mogliśmy się do siebie nawzajem zniechęcić – już w wieku lat jedenastu stałem się jakby mężem Hattie. Nie deklarując otwarcie swej miłości do niej, starałem się uszczęśliwiać ją różnymi drobiazgami, podczas gdy ona w zamian bawiła mnie rozmową. Subtelny jej głos brzmiał mi nieraz niby kołysanka.
Ja zresztą również – w sytuacjach towarzyskich – zwykłem zachowywać się tak cicho i spokojnie, że gdy już zabierałem głos, często mnie pytano, czy aby się przypadkiem dopiero nie zbudziłem. Choć nieraz, gdy się znalazłem w wąskim kręgu znajomych, zdarzało mi się popadać w gadulstwo czy wręcz bezładny słowotok. Dlatego też wprost upajałem się możnością ożywionej pogawędki z Hattie. Byłem od tych rzadkich, kradzionych czasowi rozmów niemal uzależniony. Tak myślę, będąc z nią, nie musiałem skupiać się na sobie; mogłem czuć się szczęśliwy, skromny, lecz przede wszystkim – swobodny.
Należałoby tu zaznaczyć, iż pamiętnego popołudnia, które rozpoczyna tę opowieść, nie wiedziałem, że oczekuje się ode mnie oświadczyn. Wybrawszy się wtedy z naszej kancelarii adwokackiej na pocztę, przypadkiem spotkałem na ulicy znaną w najlepszych sferach Baltimore panią Blum – ciotkę Hattie. Pani Blum natychmiast stwierdziła, że obowiązek odbierania poczty należy zlecić któremuś z pomniejszych i nie tak jak ja zajętych urzędników.
– Doprawdy, osobliwy z pana okaz, panie Clark! – powiedziała. – Wędruje pan tak sobie w godzinach pracy, a gdy nie pracuje, wtedy przybiera minę niezwykle zajętego!
Jak przystało na rodowitą mieszkankę Baltimore, pani Blum odnosiła się do mężczyzn pozbawionych żyłki do interesów z taką samą pogardą jak do dziewcząt, którym Pan Bóg poskąpił urody.
I takie to było Baltimore; bez względu na pogodę – piękną czy, jak tego dnia, szarą i mglistą – całe z czerwonej cegły; pospieszne, hałaśliwe i pozbawione radości, jak kroki ludzi przemierzających wybrukowane ulice i marmurowe schody. Właśnie radości brakowało najbardziej w naszym – idącym z duchem czasu – mieście, gdzie nad gwarną zatoką wzniesiono okazałe domy. Kawę i cukier zwoziły tu z Ameryki Południowej i wysp Indii Zachodnich ogromne klipery, stąd zaś w stronę Filadelfii i Waszyngtonu słano koleją beczki pełne ostryg oraz mąki. Wtedy to w mieście Baltimore nikt – nawet biedak – nie wyglądał biednie, o czym zdawały się oznajmiać światu napisy na markizach nad niemal co drugim sklepem.
I gdy tak wędrowaliśmy główną ulicą, pani Blum z uśmiechem ujęła moją rękę.
– Wszystko zatem gotowe na wieczór dzisiejszy – oświadczyła.
– Dziś wieczór – powtórzyłem, zastanawiając się, co takiego ma na myśli.
Wspólnik mój, Peter Stuart, wspominał coś o kolacji u jednego ze znajomych naszych. Bez reszty pochłonięty listem, który miałem odebrać, o przyjęciu owym zupełnie zapomniałem.
– Dziś wieczór, naturalnie, proszę pani! Już się nie mogę doczekać.
– A wie pan – ciągnęła moja towarzyszka – wie pan, nie dalej jak wczoraj słyszałam na Market Street (osoby z jej pokolenia nadal tak nazywają Baltimore Street), że najpiękniejszą z niezamężnych w mieście jest panna Hattie?!
– Jeśli, ośmielę się twierdzić, nie najpiękniejszą panną w ogóle – odparłem.
– Cóż za poczucie humoru! – rzekła na to pani Blum. – No, ale to na nic… Na karku dwadzieścia siedem wiosen, tymczasem wciąż kawaler, no i… Nie, nie, nie, Quentinie, tylko mi, proszę, nie przerywaj! Stateczny młodzieniec nie…
Dalsze jej słowa zagłuszył zgiełk dwu powozów.
„Jeżeli który z nich to fiakier – pomyślałem – zaraz ją tam wsadzę i zapłacę podwójnie”. Okazało się jednak, że to pojazdy prywatne. Najpierw minął nas… szykowny, lśniący karawan. Konie miały łby pochylone, jakby z szacunku dla wiezionego nieboszczyka.
Co zresztą spostrzegłem tylko ja. Nikt inny.
Pożegnałem się wreszcie z panią Blum (obiecując jej przy tym, iż znów, z wiadomej okazji, spotkamy się wieczorem) i ruszyłem w swoją stronę. Po drodze musiałem minąć wojownicze stadko świń – a potem przez Greene Street skierowałem się ku Fayette, gdzie stała kareta żałobna i karawan.
Читать дальше