Otworzyła drzwi wejściowe, zebrała leżącą za drzwiami pocztę i zapaliła światło na korytarzu. John zobaczył absurdalnie strome schody, prowadzące jednym ciągiem na pierwsze piętro. Kiedy Lucy weszła na nie, ruszył za nią, masując sobie ramię.
Byli w połowie schodów, gdy światło nagle zgasło i otoczyły ich kompletne ciemności.
– Głupi wyłącznik – mruknęła Lucy. – Dasz radę iść po ciemku?
– Tak… chyba tak.
Ruszyli dalej, trzymając się poręczy.
– Gospodyni jest tak skąpa, że daje ludziom tylko parę sekund na dojście do mieszkania. Szczęście, że dotychczas nikt się nie zabił, spadając ze schodów.
Wreszcie Lucy dotarła na górę.
– Gdzieś tu jest przycisk… – powiedziała, macając po ścianie. – Gdzieś obok tego obrazka…
Kiedy zapaliło się światło, John ujrzał wąski korytarz, z którego sufitu zwisała pojedyncza słaba żarówka. Światło nie wystarczało do oświetlenia drzwi w głębi korytarza, było jednak na tyle jasne, by ukazać mrożącą krew w żyłach bladą twarz czekającej w cieniu postaci.
John chwycił Lucy za rękaw i bez słowa zaczęli zbiegać. Schody okazały się jednak zbyt strome jak na możliwości Lucy i w połowie straciła rytm. Wpadła na Johna i sturlali się z ostatnich kilku stopni, lądując splątani na dole.
– Wstawaj! – wrzasnął John, próbując postawić Lucy na nogi.
Popatrzył w górę schodów – rzeźba płynęła ku nim, jakby unosiła się kilka centymetrów nad stopniami. Opierała dłoń o poręcz i John pomyślał, że nigdy nie zapomni niesamowitego dźwięku, jaki powstawał, kiedy ta dłoń sunęła po drewnie.
Udało mu się podnieść Lucy, natychmiast jednak krzyknęła i opadła z powrotem na podłogę.
– Moja kostka! Skręciłam sobie kostkę!
– Złap się mnie! – odkrzyknął John i zarzucił sobie jej lewą rękę wokół ramion.
Zataczając się, ruszyli do drzwi. Niemal w tym samym momencie rzeźba dotarła na dół schodów.
Lucy otworzyła drzwi i pokuśtykali na zewnątrz, w kierunku samochodu.
– Nie będę mogła prowadzić! Za bardzo boli mnie kostka!
– Daj mi kluczyki! – krzyknął John. Otworzył samochód i posadził Lucy na fotelu pasażera, a potem pobiegł na drugą stronę samochodu i wskoczył za kierownicę. Rzeźba jednak zdążyła już ich dogonić i kiedy zapalał silnik, tak głośno załomotała pięściami o dach, że Lucy pisnęła i zakryła dłońmi uszy.
Odjechali od krawężnika zygzakiem, a kiedy John wrzucił dwójkę, rozległ się dźwięk, jakby przepiłowywano skrzynię biegów na pół.
– Masz prawo jazdy? – spytała Lucy.
– Jeszcze nie. Zdam egzamin, jak wezmę kilka lekcji.
– Co? Nie byłeś na kursie? John wrzucił gładko trójkę.
– Nie martw się. Umiem jeździć, tata nauczył mnie na wakacjach.
Wiatr gwizdał, wpadając przez rozbitą przednią szybę, a dach był tak wgnieciony od uderzeń rzeźby, że niemal dotykali go głowami. Maska wyglądała jak indiański blaszany bęben i działał tylko jeden reflektor.
– No to wspaniale… – jęknęła Lucy. – Ale w końcu kilka zadrapań więcej to już naprawdę bez różnicy…
John popatrzył we wsteczne lusterko.
– Chyba ją zgubiliśmy.
– Jeśli wiedziała, gdzie mieszkam, musiał ją przysłać pan Vane.
– Zastanawiam się, w jaki sposób przenosi się tak szybko z miejsca na miejsce. Oczywiście zakładając, że jest tylko jedna – powiedział John. – Poza tym drzwi od twojego domu były zamknięte, jak więc udało jej się wejść do środka?
Każda próba Lucy, by ułożyć wygodniej stopę, kończyła się jękiem bólu.
– Nie wiem, John, ale wygląda na to, że ona nie spocznie, póki nas nie dorwie.
Kiedy dotarli do Streatham High Road, John zatrzymał samochód.
– Gdzie jedziemy?
– Do wuja Robina. Mieszka przy Mitcham Common.
– Co to za wuj?
– Starszy brat ojca. Znacznie starszy. Był jedynym dzieckiem z pierwszego małżeństwa dziadka.
Kierowca stojącego za nimi samochodu niecierpliwie zatrąbił.
– Jedź! – rzuciła Lucy. – Skręć w lewo i kieruj się na Mitcham. Popilotuję cię.
Prowadzenie samochodu okazało się trudniejsze, niż John sądził. Jak inni potrafili być tak rozluźnieni, jeśli musieli równocześnie pilnować, by ich pojazd trzymał się właściwej strony ulicy, zmieniać biegi, dawać znaki i rozglądać się, dokąd jadą? Kiedy skręcił w Greyhound Lane, podjechał do krawężnika, niemal uderzając w słupek. Zaciskał zęby, próbując się skoncentrować, w oczy kłuł go słony pot.
– Mam nadzieję, że to coś nas nie goni… – powiedziała Lucy.
Ku wielkiej uldze Johna wreszcie dotarli do stojącego na końcu stromej uliczki niewielkiego domku, zwróconego frontem w stronę porośniętych zielskiem wrzosowisk Mitcham Common. Pomógł Lucy wysiąść z samochodu i ruszyli ścieżką. Teren przed domkiem był wybetonowany i zastawiony figurkami gipsowych krasnali i królików, poustawianych tak, jakby prowadziły konwersację.
Lucy wcisnęła guzik przy drzwiach i w środku rozległy się pierwsze dźwięki „Białych klifów Dover”. Drzwi otworzył niewysoki mężczyzna w okularach, o łysej głowie otoczonej wianuszkiem rzadkich siwych włosów. Miał wyłupiaste niebieskie oczy i nos, który wyglądał jak kupiony w sklepie „Śmieszne rzeczy”.
– Niech mnie, jeśli to nie Lucy! – zawołał. – Co ty tu robisz?
– Niespodzianka! – odparła Lucy, próbując zabrzmieć wesoło.
– Dlaczego nie zadzwoniłaś, że chcesz przyjechać? Kupiłbym trochę ciasta u Battenberga.
– Wujku, nie jadam ciasta od Battenberga od szóstego roku życia.
W końcu jakoś udało im się wejść do holu. Dom był naprawdę nieduży i pachniało w nim tytoniem fajkowym oraz mięsem zapiekanym w cieście.
– Co zrobiłaś z kostką, młoda damo? – zapytał wuj.
– Miałam mały wypadek samochodowy. To jest John, mój kolega z pracy. Był tak uprzejmy i mnie przywiózł.
– Usiądź i połóż nogę na pufie. Czy nic więcej ci się nie stało? Nie uraziłaś sobie szyi? – spytał wujek, po czym pomógł Lucy wygodnie się usadowić. – Co powiesz na filiżankę herbaty? Po niemiłych przejściach nie ma nic lepszego od herbaty. A ty, John?
– Nie, dziękuję – odparł John.
Rozejrzał się po salonie. Obramowanie kominka było zastawione częściowo rozebranymi zegarkami, rodzinnymi fotografiami i wszelkiego rodzaju rupieciami. Na ścianie wisiało siedem oprawionych w ramki dyplomów, informujących, że wuj Robin jest doktorem antropologii, laureatem nagrody historycznej imienia Blackwella i wielu innych nagród.
– Może chcesz zadzwonić do rodziców i powiedzieć im, gdzie jesteś? – spytał Lucy wuj.
– Nie, wujku. Wolę ich nie martwić.
– Na pewno by chcieli, żebyś spędziła trochę czasu w domu. Przez kilka dni i tak nie będziesz mogła chodzić.
– Tak naprawdę to chciałam spytać, czy moglibyśmy z Johnem zostać parę dni u ciebie.
Wuj Robin popatrzył ze zmarszczonym czołem najpierw na Lucy, a potem na Johna.
– Dlaczego mielibyście tu mieszkać? To znaczy, serdecznie zapraszam, ale czy nie narobiliście sobie jakichś kłopotów?
– Prawdę mówiąc, tak – wtrącił się John. – Mamy pewne problemy w pracy, ktoś nas szuka i nie chcielibyśmy, żeby ktokolwiek się dowiedział, gdzie jesteśmy.
Wuj Robin wziął głęboki wdech.
– I jeśli się nie mylę, nie chcecie także, żebym się dowiedział, co to za problemy?
– To bardzo skomplikowana sprawa – odparła Lucy. – Związana z handlem nieruchomościami.
Читать дальше