John przypomniał sobie, że Liam miał podobną wymówkę, gdy wchodzili do domu przy Madeira Terrace 93. Aż się wzdrygnął – poczuł się, jakby powtarzali pierwsze linijki sztuki, która zawsze kończy się w ten sam przerażający sposób.
Lucy wyciągnęła z brzegu patio cegłę i podała ją Johnowi. Pod spodem pełzały po niej stonogi i John musiał kilka razy stuknąć nią o ziemię, by je zrzucić.
A jeśli po wybiciu szybki Bladolicy zacznie nas ścigać? – przemknęło mu przez głowę. Jeśli po wejściu do domu zamknie nas w środku? A jeśli…
– Pospiesz się! – syknęła Lucy.
John ostrożnie podszedł do drzwi werandy. Miała sześć szybek, nie będzie więc musiał narobić zbyt wielkich szkód. Szybka rozprysnęła się z przeraźliwie głośnym trzaskiem, który z pewnością słychać było w promieniu pięciu kilometrów, a szkło posypało się na podłogę.
Zamarli, czekając czy ktoś się nie zjawi, ale odgłosy przedmieścia nie zmieniły się nawet na jotę – dzieci nadal wrzeszczały na placu zabaw, kosiarki kosiły trawę, w oddali turkotał pociąg. John włożył rękę do środka, przekręcił klucz i drzwi werandy otworzyły się z lekkim skrzypieniem.
Przeszli przez werandę i John spróbował otworzyć drzwi do salonu.
– Też są zamknięte – stwierdził.
Lucy bez słowa znów podała mu cegłę i tym razem wybił szybę w drzwiach bez wahania.
W salonie stały trzy ogromne, przykryte pokrowcami fotele. Znajdował się tu też wyłożony brązowymi kafelkami kominek z elektryczną imitacją ognia, wysoka stojąca mahoniowa lampa z plastikowym abażurem i regał na czasopisma, pełen pożółkłych egzemplarzy „Radio Times”.
Poduszki na jednym z foteli musiały być spiętrzone, bo wyglądało to, jakby pod pokrowcem siedziała skulona, nieruchoma postać. John podszedł bliżej, uważnie obserwując fotel – czy nie widać poruszania się materiału w rytm ludzkiego oddechu.
Poszedł do jadalni, a Lucy sprawdzała kuchnię. Na środku jadalni królował masywny stół pamiętający najprawdopodobniej lata trzydzieste, pod ścianą stała ogromna, oklejona fornirem z klonu komoda, nad którą wisiało zakurzone ośmiokątne lustro. Na parapecie ktoś postawił – wyblakłą teraz – kompozycję z suchych kwiatów i paproci.
– Masz coś? – zawołał John do Lucy.
– W kuchni nic nie ma, w spiżarni jest trochę puszek groszku z marchewką i bochenek chleba, który przemienił się w kamień.
John otworzył szufladę w górnej części komody i jego oczom ukazały się zmatowiałe srebrne sztućce, przypominające ławicę srebrnych rybek. Bez względu na to, kto tu mieszkał, wyprowadził się, zostawiając niemal wszystko. Wyglądało to tak, jakby lokatorzy wyszli na chwilę i nie wrócili.
Gdy John zamykał szufladę, odniósł wrażenie, że dostrzegł w lustrze odbicie stojącej w korytarzu za jego plecami ciemnej, ale wyraźnie bladolicej postaci. Nie odważył się odwrócić, wyciągnął jedynie drżącą rękę i starł kurz z lustra, by móc lepiej widzieć zjawę.
Kiedy przetarł szkło, postać zniknęła, a do jadalni weszła jakby nigdy nic Lucy.
– Co się stało?
– Znów widziałem rzeźbę.
– Gdzie? – spytała, rozglądając się nerwowo. – Niczego nie widzę.
John minął Lucy i wyszedł na korytarz. Popatrzył na prawo i lewo, potem w górę schodów. Przez wiszące w oknach zasłonki koloru mocnej herbaty przesączało się słabe światło.
– Widziałem ją. Naprawdę. Przysięgam.
– John, ta rzeźba była zrobiona z masywnego drewna i ważyła chyba tonę. Nikt nie mógłby jej ot tak sobie przenosić.
– W tym problem. Nikt jej nie nosił. Ta rzeźba żyje.
– Żyje?!
– Stała tuż za mną. Przysięgam.
– John, dosyć tego! Za bardzo się w to wszystko wciągasz. – Choć miało to zabrzmieć pewnie, John czuł, że Lucy boi się nie mniej od niego.
– Przysięgam ci, że ją widziałem. Stała dokładnie tutaj – wskazał palcem na miejsce w korytarzu tuż za drzwiami.
– Może masz rację. Może naprawdę powinniśmy stąd iść…
– Zaczekaj! – rzucił John, któremu nagle coś przyszło do głowy. Wrócił do salonu i rozejrzał się. Fotele w dalszym ciągu były poprzykrywane, ten z wybrzuszeniem pod pokrowcem wyglądał niby tak samo, ale gdzie indziej mogłaby schować się rzeźba?
Podszedł do fotela. Serce waliło mu jak opętane.
– Uważasz, że jest tutaj? – spytała Lucy. John nic nie odpowiedział, ale pochylił się i złapał za skraj pokrowca. Podciągnął odrobinę, po czym szarpnął zdecydowanym ruchem. Lucy pisnęła z przerażeniem, a John odskoczył do tyłu, wpadając na poręcz kanapy.
Na siedzisku fotela leżały dwie poduchy, zwinięty dywanik i lampa stołowa. Lucy z ulgą przycisnęła dłoń do serca.
– Rozejrzyjmy się szybko na górze i zwiewajmy stąd – zaproponowała.
Instynkt podpowiadał Johnowi, by uciekać bez wchodzenia na piętro, poszedł jednak bez sprzeciwu za Lucy. Kiedy wchodzili po schodach, ich uwagę przykuło siedem niewielkich rysunków, ukazujących puste wrzosowiska i zalewane deszczem góry.
Było w nich coś przygnębiającego. John zauważył, że na każdym znajduje się albo grupa ludzi ubranych w kurty podobne do mnisich habitów, albo wysoka ciemna postać z rogami.
– Można te rysunki znienawidzić – stwierdziła Lucy.
Choć schody ani razu nie skrzypnęły, John zatrzymał się w połowie ich wysokości i zaczął nasłuchiwać.
– Słyszałaś?
– Tylko lecący w oddali samolot.
– Nie, to przypominało wleczony po podłodze koc, na którym leży coś ciężkiego.
Lucy również zaczęła się wsłuchiwać. Oczy miała rozszerzone strachem.
– Nnie… nic nie słyszę…
John jeszcze przez chwilę słuchał, a potem ruszył dalej w górę. Na piętrze znowu stanęli i rozejrzeli się. Drzwi wszystkich sypialni były pozamykane, powietrze wypełniała typowa dla pozamykanych w lecie domów martwa, gorąca stęchlizna.
John otworzył pierwsze drzwi po prawej. Uchyliły się lekko i bezgłośnie, niemal jakby ktoś pociągnął je od środka. Ponieważ zasłony były zaciągnięte, w pokoju panował mrok. Zobaczyli wyklejone tapetą w różowe kwiaty ściany, nogi łóżka przykrytego brązową, grubo tkaną narzutą i proste drewniane krzesło.
– Nic tu nie ma – powiedział John i właśnie zamierzał zamknąć drzwi, kiedy Lucy wyciągnęła palec i szepnęła:
– Patrz…
– Co? Nic nie widzę.
– Przy stoliku pod ścianą. Na dole…
John zmrużył oczy, by lepiej widzieć w półmroku, i dostrzegł to, co wskazywała Lucy. Z początku miał wrażenie, że to jedynie kolejny kwiat na tapecie, kiedy jednak wzrok mu się wyostrzył, dotarło do niego, na co patrzy.
Mieli przed sobą zagłębioną do połowy w ścianie ludzką czaszkę, której oczodoły wypełniała tapeta, czaszkę o szeroko rozwartych ustach – jakby starały się coś wykrzyczeć.
John pchnął mocniej drzwi i wszedł do pokoju. Pochylił się w pełnej szacunku odległości przed czaszką i uważnie jej się przyglądał.
– Nie jest duża. Musiała należeć do kobiety albo dziecka.
– Pokój wygląda na dziecięcą sypialnię – stwierdziła Lucy. – Małej dziewczynki. Sądzisz, że to może ona…
– Mamy wreszcie dowód. Założę się, że wszystkie nieruchomości pana Vane’a są takie same. Wciągają w ściany ludzi, którzy się do nich sprowadzają.
– Ale przecież przy czymś takim w ścianie nikt nowy się nie sprowadzi.
– Nie ma obaw – odparł ponurym tonem John. – Podejrzewam, że pan Vane przed oprowadzeniem każdego nowego chętnego sprawdza wszystkie swoje domy. Ciekawi mnie tylko, dlaczego ta czaszka tak wystaje?
Читать дальше