– Kurwa! – powiedział półgłosem Zito.
– Przegraj mi to.
– Tutaj nie mogę, muszę iść do reżyserki.
– Dobrze, ale ostrożnie: nie pokazuj nikomu.
Wyjął z szuflady Nicolo kartkę i kopertę bez nadruku Retelibery. Usiadł przy maszynie do pisania.
OBEJRZAŁEM PRÓBKĘ. NIE JESTEM ZAINTERESOWANY. NIECH PAN Z TYM ROBI, CO CHCE. ALE ZALECAM ZNISZCZENIE ALBO UŻYCIE WYŁĄCZNIE DO CELÓW PRYWATNYCH.
Nie podpisał, nie naniósł adresu, który znał z książki telefonicznej.
Wrócił Zito, wręczył mu dwie kasety.
– To oryginał, a to kopia. Wyszła tak sobie, wiesz, jak to jest, kopia z kopii…
– Nie jadę z tym na festiwal do Wenecji. Daj mi dużą kopertę podklejoną plastikiem.
Włożył kopię do zwykłej koperty, a list i oryginał do firmowej, którą podał mu Nicolo. Na niej też nie zapisał adresu.
Gallo siedział w samochodzie, czytając „Gazzetta dello Sport”.
– Wiesz, gdzie jest ulica Xerri? Pod numerem osiemnastym mieści się biuro mecenasa Guttadauro. Przekaż mu tę kopertę i przyjedź tu po mnie.
Fazio i Giallombardo dotarli do komisariatu po dziewiątej.
– Oj, komisarzu! To była tragikomedia! – krzyknął Fazio.
– Co powiedział?
– Najpierw mówił, a potem przestał – odparł Giallombardo.
– Kiedy pokazaliśmy mu pokrowiec, nie zrozumiał. Pytał: „Co to, żarty sobie robicie? To jakiś żart, prawda?” Jak tylko Giallombardo powiedział, że pokrowiec został znaleziony w Raffadali, twarz mu się zupełnie zmieniła, zrobił się blady jak trup.
– Potem, kiedy zobaczył broń – wtrącił Giallombardo, który też chciał mieć swój udział – poczuł się źle. Już myśleliśmy, że szlag go trafi w samochodzie.
– Cały drżał, wyglądał, jakby nim trzęsła malaria. Potem nagle wstał, dał przeze mnie susa i uciekł – powiedział Fazio.
– Biegł jak pijany zając, to w lewo, to w prawo – zakończył Giallombardo.
– I co teraz? – spytał Fazio.
– Walnęliśmy w stół, zobaczymy, co powiedzą nożyce. Dziękuję za wszystko.
– Na rozkaz – odparł krótko Fazio i dodał: – A gdzie mamy zostawić pokrowiec? W szafie pancernej?
– Tak – powiedział Montalbano.
Komisarz miał w swoim pokoju sporą szafę pancerną, w której nie gromadził dokumentów, tylko zarekwirowaną broń i narkotyki, czekające na przewiezienie do Montelusy.
Zmęczenie podeszło go zdradziecko i prawie zwaliło z nóg: czterdzieści sześć lat piechotą nie chodzi. Powiedział Catarelli, że jedzie do domu, i nakazał, by przełączał do niego telefony. Za mostem zatrzymał się, wysiadł, podszedł pod dom Anny. A jeśli ktoś u niej jest? Spróbował.
Anna wyszła mu naprzeciw.
– Wejdź, proszę.
– Jest ktoś u ciebie?
– Nie ma nikogo.
Poprosiła, żeby usiadł na kanapie przed telewizorem. Ściszyła dźwięk, wyszła z pokoju, wróciła z dwiema szklankami: w jednej była whisky dla komisarza, w drugiej białe wino dla niej.
– Jadłaś już?
– Nie – odpowiedziała Anna.
– Nie jesz nigdy?
– Jadłam w południe.
Usiadła obok niego.
– Nie siadaj za blisko, bo sam czuję, jak śmierdzę – powiedział Montalbano.
– Miałeś ciężkie popołudnie?
– Dosyć.
Odchylił do tyłu głowę i oparłszy się na jej ramieniu, zamknął oczy. Na szczęście zdążył odstawić szklankę na stolik, bo nagle zapadł w sen, jak gdyby do whisky dosypano mu opium. Obudził się pół godziny później i aż się poderwał. Rozejrzał się wokół, przypomniał sobie, gdzie jest, i się zawstydził.
– Bardzo cię przepraszam.
– To dobrze, że się obudziłeś. Ręka już zaczęła mi drętwieć.
Komisarz wstał.
– Muszę iść.
– Odprowadzę cię.
W drzwiach, bez żadnych podtekstów, Anna pocałowała go w usta.
– Odpocznij, Salvo.
Bardzo długo brał prysznic, zmienił bieliznę i ubranie, wystukał numer Livii. Telefon dzwonił i dzwonił, zanim połączenie zostało automatycznie przerwane. Co się z nią działo?
Dręczyła się z powodu Francois? Było za późno, żeby dzwonić do jej przyjaciółki po jakieś informacje. Usiadł na werandzie i po namyśle podjął decyzję: jeśli nie uda mu się połączyć z Livią w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin, to machnie ręką na wszystko, złapie samolot do Genui i pobędzie z nią choć przez jeden dzień.
Z werandy przywołał go dzwonek telefonu. Był pewny, że to wreszcie Livia.
– Halo? Czy rozmawiam z komisarzem Montalbano?
Głos był mu znany, ale nie pamiętał skąd.
– Tak, kto mówi?
– Ernesto Panzacchi.
Nożyce się odezwały.
– Mów.
Byli na ty czy na pan? W tej chwili to nie miało znaczenia.
– Chciałbym z tobą porozmawiać. Osobiście. Czy mam do ciebie przyjechać?
Nie miał ochoty gościć Panzacchiego w swoim domu.
– Ja przyjadę. Gdzie mieszkasz?
– W hotelu „Pirandello”.
– Czekaj.
Pokój Panzacchiego był przestronny jak jakiś salon. Oprócz małżeńskiego łoża i szafy były w nim dwa fotele, lodówka i duży stół, na którym stał telewizor z odtwarzaczem wideo.
– Rodzina jeszcze nie zdążyła się do mnie przeprowadzić.
I dobrze, bo musiałaby się od razu pakować z powrotem – pomyślał komisarz.
– Przepraszam, ale muszę się wysikać.
– Bądź spokojny, w ubikacji nie ma nikogo.
– Ale mnie naprawdę chce się siusiu.
Nie można było ufać takiej żmii.
Kiedy Montalbano wyszedł z łazienki, Panzacchi wskazał mu fotel.
Szef oddziałów specjalnych był człowiekiem zwalistym, lecz eleganckim, o jasnych oczach i wąsach na Tatarzyna.
– Napijesz się czegoś?
– Nie.
– Przejdziemy od razu do sprawy? – spytał Panzacchi.
– Jak chcesz.
– A więc dziś wieczorem przyszedł do mnie Culicchia, funkcjonariusz, nie wiem, czy go znasz.
– Osobiście nie, ale z nazwiska tak.
– Był dosłownie przerażony. Dwaj twoi ludzie podobno mu grozili.
– Tak ci powiedział?
– Tak zrozumiałem.
– To źle zrozumiałeś.
– To ty mi powiedz, jak było.
– Posłuchaj, jest późno i jestem już bardzo zmęczony. Pojechałem do domu Di Blasich w Raffadali, ździebko poszukałem i prawie od razu znalazłem pokrowiec z granatem i pistoletem. Teraz mam je w szafie pancernej.
– Na Boga! Przecież nie byłeś upoważniony! – powiedział Panzacchi i wstał.
– No więc wybrałeś kiepską metodę – odparł spokojnie Montalbano.
– Ukrywasz dowody!
– Już ci powiedziałem, że wybrałeś kiepską metodę. Jeśli zaczniemy rozmawiać o pozwoleniach i hierarchiach, wstanę, pójdę sobie i pozwolę ci utonąć w tym gównie. Bo wpadłeś w nie już po uszy.
Panzacchi przez chwilę się wahał, rozważał wszystkie za i przeciw, w końcu usiadł. Próbował szczęścia, ale pierwszej rundy nie wygrał.
– I powinieneś mi podziękować – ciągnął dalej komisarz.
– Za co?
– Za to, że zabrałem pokrowiec z domu. Miał ci posłużyć jako dowód, że Maurizio Di Blasi wziął granat właśnie stamtąd, prawda? Tyle że sądówka nie znalazłaby na broni odcisków Di Blasiego, nawet gdybyś jej płacił złotem. I jak byś to wytłumaczył? Mówiąc, że Maurizio miał rękawiczki? Byłyby niezłe jaja!
Panzacchi się nie odzywał, tylko jasnymi oczami wpatrywał się w komisarza.
– Mam mówić dalej? Twój podstawowy grzech… co ja gadam, twoje grzechy mam głęboko w dupie, więc mówmy raczej o błędach… A więc po raz pierwszy popełniłeś błąd, kiedy odtrąbiłeś pogoń za Mauriziem Di Blasi, nie mając pewności, że jest winny. Ale za wszelką cenę chciałeś przeprowadzić „błyskotliwą” akcję. I stało się to, co się stało, a ty na pewno odetchnąłeś potem z ulgą. Udając, że ratujesz swojego człowieka, który pomylił broń z butem, wyssałeś z palca całą tę historię z granatem i żeby ją uwiarygodnić, pojechałeś do domu państwa Di Blasich ukryć pokrowiec.
Читать дальше