Był już prawie po drugiej stronie boiska, kiedy ktoś walnął go w plecy. Obrócił się, instynktownie unosząc rękę w obronnym geście, lecz okazało się, że to tylko Ben Thunkus, trener drużyny West Grove.
– Co za mecz, Jim! Coś mi mówi, że tym razem wygramy! Podawaj, Beidermeyer, na rany Chrystusa! – wrzasnął do jednego z graczy.
– Ben, chcę, żebyś miał oczy i uszy otwarte – powiedział Jim. – Osoba, która zabiła Martina, jest na widowni.
– Wiesz, kto to jest? Myślałem, że to ci Indianie.
– Nie, to nie oni. Ale nie mogę ci wytłumaczyć, kto to naprawdę zrobił, jeszcze nie teraz.
– W porządku, Jim.
Jim dotarł do trybuny, na której stali Psi Brat i Catherine. Gdy piął się przejściem w górę, West Grove czterokrotnie przesunęło się w stronę bramki przeciwnika – od linii końcowej Asuzy dzieliło ich zaledwie piętnaście jardów. Wszyscy podnieśli się i zaczęli dopingować, gwizdać i śpiewać. W powstałym zamieszaniu Jim po raz drugi stracił z oczu Psiego Brata i Catherine.
Na chybił trafił wybrał rząd, w którym, jak mu się wydawało, widział ich przedtem, i zaczął się przepychać przez widzów.
– Przepraszam, bardzo przepraszam, przepraszam…
Kiedy dotarł na miejsce, nie znalazł ich tam. Zrozpaczony rozejrzał się dookoła. Złapał za ramię potężnego mężczyznę w golfowej czapce założonej tyłem do przodu.
– Czy nie widział pan może dwojga ludzi, którzy stali tu przed chwilą? Dziewczyny w czarnym płaszczu i Indianina w żółtych okularach?
Mężczyzna rozejrzał się i zerknął za siebie, jakby spodziewał się, że tamtych dwoje ukryło się w cieniu jego olbrzymiego tyłka, a potem spojrzał na Jima i tępo potrząsnął głową.
Jim przepychał się dalej. Asuza odzyskała piłkę i podniecenie na stadionie opadło. Wszyscy usiedli na miejsca, więc Jim mógł ponownie rozejrzeć się po trybunach. Nie mógł zrozumieć, jakim cudem Psi Brat i Catherine zdołali mu się wymknąć.
Cóż, pomyślał, jest jeden pewny sposób sprawdzenia, gdzie się podziali.
Zdjął z szyi gwizdek i dmuchnął. Wielki mężczyzna w golfowej czapce patrzył na niego z ciekawością. Jim czekał, przepatrując boisko i położone za nim tereny szkolne. Nic – nigdzie ani śladu Psiego Brata czy Catherine. Dmuchnął w gwizdek ponownie, a potem jeszcze raz.
Psi Brat uniósł ramiona w górę i wtedy Jim zauważył go. Oboje z Catherine znajdowali się po drugiej stronie boiska, zaledwie parę rzędów od miejsca, w którym Jim rozmawiał z George’em Babounsem. To niemożliwe, pomyślał. Nikt nie potrafiłby pokonać takiego dystansu w kilka sekund, nawet mistrz olimpijski. A jednak stali tam, i teraz wiedzieli już bez wątpienia, że i on jest na widowni i że ich obserwuje.
W tym momencie dotarł do niego ogrom potęgi, z jaką miał do czynienia, i poczuł głęboki lęk.
Zszedł z trybun i ruszył w stronę budynku szkoły. Niebo było teraz czarne, silny wiatr tarmosił krzaki. Jim sam za dobrze nie wiedział, co powinien teraz zrobić. Nie mógł wezwać policji, bo nie potrafił udowodnić, że Psi Brat i Catherine dopuścili się czegoś bezprawnego, a z powodu odejścia pani Vaizey nie mógł już nawet skorzystać z usług swego jedynego doradcy z zaświatów.
Był już prawie przy głównym wejściu, gdy od strony parkingu nadszedł Henry Czarny Orzeł, ubrany w czarną skórzaną kurtkę z frędzlami, z włosami przewiązanymi opaską. Pod pachą niósł niewielki pakunek owinięty bizonia skórą, mocno ściągnięty nawoskowanym sznurem i ozdobiony starymi, wyblakłymi piórami.
– Udało mi się porozmawiać z Paulem i Szarą Chmurą – oznajmił. – Obaj są bardzo zaniepokojeni obecnością Coyote w mieście. Ten duch jest bardzo mściwy, więc przypuszczają, że zamierza zamordować wielu ludzi, by pokazać panu, że jest potężniejszy od wszystkich duchów białych ludzi.
– Powiedzieli panu może, jak go powstrzymać?
– Powtórzyli tylko to, co już wiemy z legend. Coyote musi zginąć z ręki pobratymca i wtedy należy zabrać mu serce. Jedyny duch, którego nienawiść do Coyote jest większa niż strach przed nim, to Duch Deszczu. Według legendy Coyote podstępem uwiódł jego córkę, a kiedy to się stało, dziewczyna umarła ze wstydu, bo miała zachować czystość dla szlachetnego myśliwego o imieniu Łowca Jeleni.
– Jak możemy wezwać tego Ducha Deszczu?
Henry Czarny Orzeł pokazał mu pakunek z bizoniej skóry.
– Mam tutaj święte kości, przywiezione przez Szarą Chmurę z rezerwatu Wide Ruins. Wykorzystywano je do wzywania Ducha Deszczu podczas suszy. Ale tym razem będziemy musieli poprosić go o przysługę innego rodzaju.
– A nie zażyczy sobie czegoś w zamian?
– Owszem – potwierdził Henry Czarny Orzeł. – Będzie trzeba go obdarować. Jak pan myśli, co moglibyśmy mu zaoferować?
– To zależy od tego, co lubi. Ale co można podarować duchowi, który i tak ma już pewnie wszystko?
– Mógłby pan mu dać swój dar widzenia rzeczy ukrytych.
– Myśli pan, że poszedłby na to?
– Czemu nie? To dar jak każdy inny. Pewien człowiek oddał Duchowi Bizonów swój melodyjny głos w zamian za pełną spiżarnię dla swojej rodziny.
Jim milczał przez chwilę. Kiedy odkrył, że potrafi dostrzegać duchy, oddałby swój dar pierwszemu lepszemu, kto byłby skłonny go przyjąć, i jeszcze by się z tego cieszył. Teraz jednak wydawało mu się to tak naturalne i normalne, że czułby się, jakby wydarto mu oko. Ale jednooki człowiek nadal widzi, a najważniejsze było uratowanie Catherine i uwolnienie świata od Coyote.
– Niech będzie – powiedział. – Jeżeli zechce, może wziąć mój dar widzenia.
– Ma pan szczęście, że dysponuje pan czymś, co może mu pan zaoferować – odparł Henry Czarny Orzeł. – Czasem duch żąda dłoni czy stopy, a nawet męskości. Ale musimy się spieszyć. Widział pan już Coyote i Catherine?
– Ostatnim razem kręcili się wśród widzów. Próbowałem ich dopaść, ale kiedy już prawie dopchałem się do nich, nagle znaleźli się po drugiej stronie boiska.
– A co by pan zrobił, gdyby udało się panu ich dogonić?
– Nie wiem. – Jim wzruszył ramionami. – Jeszcze tego sobie nie przemyślałem.
– W kontaktach z Coyote to konieczność. Jest zbyt sprytny, by można go było zaatakować bez przygotowania. Teraz chodźmy między te cedry i spróbujmy przywołać Ducha Deszczu.
Od strony boiska rozległy się okrzyki radości, gdy Russell Gloach przechwycił dwudziestojardowe podanie Micky’ego McGuivera.
– Galopem, Russell! – wrzeszczał kapitan. – Przebieraj tymi cholernymi nogami!
Jim nawet nie próbował zobaczyć, co się dzieje. Potrafił wyobrazić sobie Russella truchtającego w słoniowatym tempie przez boisko. Przy odrobinie szczęścia może uda mu się pokonać jard, zanim gracze Asuzy go powalą. Ruszył za Henrym Czarnym Orłem pod trzy wysokie cedry, rosnące na wzniesieniu w północno-zachodnim rogu szkolnych terenów. Ich nisko zwisające gałęzie osłaniały przed wiatrem i deszczem. Było pod nimi ciemno i cicho.
Henry Czarny Orzeł usiadł ze skrzyżowanymi nogami na ziemi i rozwiązał swój pakunek. Jim stanął obok niego, przyglądając się uważnie.
– Nie jestem szamanem – powiedział Henry Czarny Orzeł – więc podczas rytuału przywołania Ducha Deszczu będę musiał polegać na pańskim darze.
Starannie rozprostował bizonią skórę. Spoczywało na niej pięć pożółkłych kości, przypominających ludzkie kości przedramienia. Ich końce przewiązane były kosmykami włosów i wyblakłymi czerwonymi wstążkami. Henry Czarny Orzeł podniósł dwie z nich i zaczął stukać nimi o siebie.
Читать дальше