– Henry Czarny Orzeł ma niewielką posiadłość koło Shiprock oraz akcje i obligacje. Jest pan upoważniony do zaoferowania tego wszystkiego Psiemu Bratu, a także ćwierć miliona dolarów gotówką, w zamian za zwolnienie Catherine z obietnicy małżeństwa.
– Co będzie, jeśli się nie zgodzi?
– Wtedy spróbujemy czegoś innego. Odszukamy szamana, który wezwał Coyote. Może z nim pójdzie nam łatwiej.
– A jeżeli on również okaże się niechętny do współpracy?
– Będziemy się tym martwić, kiedy do tego dojdzie.
– A co z tym Coyote? Skoro jest również człowiekiem, odszukanie go nie powinno być trudne.
John Trzy Imiona pokręcił głową.
– Tego bym ci nie radził, Jim.
– Myślę, że jest w nim więcej z człowieka, niż sądzisz, John. To nie może być prawdą… Demon, który żyje wiecznie, odradzając się w ludzkich dzieciach?
– Może byśmy się czegoś napili? – John Trzy Imiona położył mu dłoń na ramieniu. – Założę się, że po takiej podróży przyda ci się coś mocniejszego.
W barze było prawie pusto. Jim zamówił piwo, a John Trzy Imiona Krwawą Mary. W radiu Nat King Cole śpiewał Ramblin’ Rose.
John Trzy Imiona zaprowadził Jima do stolika przy oknie.
– Lubię widzieć, kto przyjeżdża i wyjeżdża – oświadczył, rozchylił dwoma palcami żaluzje i zerknął na rozpaloną ulicę. – Według legendy Navajo – dodał po chwili – Coyote pożądał pięknej dziewczyny. Miała ona dwóch braci, którzy starali się ją ochronić. Była równie uparta jak piękna i Coyote przez długi czas nie udawało się zawładnąć jej duszą. Początkowo nienawidziła go i poddawała najprzeróżniejszym próbom, które kosztowały go życie. Ale za każdym razem, gdy umierał, pozostawiał przy swoim ciele kawałek krzemienia, tak by móc ponownie wydostać się na powierzchnię ziemi. W końcu jego upór sprawił, że dziewczyna mu uległa i sama zamieniła się w dziką bestię, towarzyszącą mu w jego nikczemnych wyprawach. Nazywamy ją Niedźwiedzią Panną. Podobno szczególną przyjemność sprawia jej kruszenie zębami ludzkich karków i rozpruwanie pazurami ich klatek piersiowych. Ale nie mogła przemienić się w niedźwiedzia, jeżeli ktoś ją obserwował, więc rodzina pilnowała jej dniem i nocą.
– Brzmi znajomo… – mruknął Jim.
– To tylko legenda. Jeśli chce pan w nią uwierzyć, to już pańska sprawa.
– Czemu pan się zajmuje tą sprawą? – zapytał Jim.
– Jestem tym osobiście zainteresowany, no i jestem przyjacielem Henry’ego Czarnego Orła. Współpracuję z indiańską gazetą Diné Baa-Hané. Nocą jestem łowcą demonów, a za dnia reporterem.
Do baru weszła Susan, prowadząc za sobą Catherine, Sharon i Marka.
– Wiedziałam, że was tu znajdę – powiedziała. – Proszę o Krwawą Mary.
Jim przesunął się, robiąc jej miejsce obok siebie. Catherine usiadła naprzeciwko i posłała mu niespokojne spojrzenie, jakby coś ją gnębiło, ale nie bardzo wiedziała, jak o tym porozmawiać.
– Co teraz? – zapytała Susan.
– Jutro o świcie pojedziemy do Meadow Between Rocks – odparł John Trzy Imiona. – Mamy szczęście, bo jeden z moich siostrzeńców przechodzi jutro rytuał Pierwszego Śmiechu. Rzadko bywa się świadkiem czegoś takiego.
– Rytuał Pierwszego Śmiechu?
– Kiedy dziecko się po raz pierwszy śmieje, około czterdziestego dnia po urodzeniu, staje się członkiem rodu ludzkiego i zawiera pakt z bogami śmiechu, który pieczętuje się solą. Będą modlitwy i wielkie świętowanie. Ale tymczasem lepiej odpocznijcie. Macie za sobą ciężką podróż, a jeszcze gorsze chwile przed nami.
– Pójdę się trochę przejść – oznajmił Mark.
– Nie przypiecz się zanadto – ostrzegła go Susan. John Trzy Imiona zaproponował Catherine colę, lecz ona odmownie pokręciła głową.
– Coś się ze mną dzieje – powiedziała. – Coś się ze mną dzieje, a ja nie wiem co.
– Spróbuj nam to wyjaśnić – zachęcił ją Jim.
– Wciąż miewam koszmary, tyle że to nie są nocne koszmary. Mam je podczas dnia.
– Na czym polegają?
– To tylko jakby rozbłyski w mojej głowie. Trwają parę sekund i zaraz znikają. Ale od przyjazdu do Window Rock powtórzyły się już trzy albo cztery razy.
– Wszystkie są takie same?
– Wydaje mi się, że biegnę bardzo szybko, ścigając kogoś. Chcę rzucić się na niego i zaatakować. Chcę słyszeć jego wrzaski. Jestem bardzo silna. Sama nie mogę uwierzyć we własną siłę. Potrafię bez większego wysiłku urwać człowiekowi rękę. – Nagłe do jej oczu napłynęły łzy. – Dopiero co rozmawialiście o śmiechu dziecka, o stawaniu się członkiem rodu ludzkiego. A ja… sama nie wiem, ale mam uczucie, jakbym właśnie przestawała nim być.
W środku nocy Jima obudził łomot własnego serca, ale kiedy przyłożył dłoń do piersi, stwierdził, że to nie jego serce, lecz bęben. Teraz słyszał go bardzo wyraźnie – powolne, natrętne łup-ŁUP-ŁUP-łup, łup-ŁUP-ŁUP-łup. Przysłuchiwał mu się przez chwilę, marszcząc czoło w ciemności, a potem wstał z łóżka i podciągając spodnie od piżamy podszedł do rozsuwanych drzwi balkonowych. Otworzył je i wyszedł boso na płytki balkonu, wciąż promieniujące ciepłem wczorajszego słońca.
Nieopodal dostrzegł migotanie ogniska i wirujące w mroku iskry. Niebo lśniło od gwiazd. Nie widział ich tylu od czasu, gdy był chłopcem i ojciec zabrał go na ryby. Poczuł tęsknotę za tymi dawno minionymi dniami i żal.
Przeszedł przez otaczającą balkon balustradę i zeskoczył ciężko na zakurzoną ziemię. Coś zaszeleściło w ciemności, o jego stopę otarła się jaszczurka. Pożałował, że nie włożył butów, bo trafiały się tutaj również grzechotniki i skorpiony.
Bębnienie trwało dalej, donośne i monotonne. Miarowe łup-ŁUP-ŁUP-łup niosło się echem po pustyni. Jim rozejrzał się dookoła. Zdumiało go, że nikt więcej się nie obudził – ale może tutejsi ludzie po prostu to ignorowali. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie powinien wrócić do łóżka, jednak nagle dostrzegł, że tuż obok ogniska podnosi się ciemna sylwetka i zaczyna kołysać się na boki. Miała na głowie dziwaczną, pękatą maskę z rogami albo długimi uszami, a na szyi wisior z kłów jakiegoś zwierzęcia.
Po drugiej stronie ogniska dostrzegł czarny przysadzisty kształt, jakby cień. Zobaczył też dwie czerwone iskry, które mogły być nabiegłymi krwią oczami. Poczuł, jak na całej skórze pleców występuje mu gęsia skórka. Coś tam się czaiło, był tego pewien. Coś zimnego. Coś starego. Coś szczeciniastego.
Ostrożnie ruszył w kierunku ogniska, starając się omijać kamienie i kolczaste okazy miejscowej roślinności. Teraz widział już, że to postać w rogatej masce uderza w bęben. Był to nagi człowiek o ciele lśniącym od potu. Między udami ściskał długi, ozdobny bęben i bił w niego kantami dłoni. Ognisko już przygasło, zamieniło się w stertę rozżarzonych węgli, lecz ciepło bijące od niego powodowało, że powietrze wokół falowało, zniekształcając otoczenie. Jim zatrzymał się i osłonił oczy dłońmi, lecz nie potrafił stwierdzić, czy cień nadal jeszcze tam jest. Bęben łomotał przez cały czas, a teraz do uszu Jima dotarł jeszcze monotonny zaśpiew.
To pewnie jakaś ceremonia Navajo, modlitwa dziękczynna do księżyca albo coś podobnego, pomyślał. Czuł się jak intruz i wstydził się własnej paranoi, która zmuszała go do przyglądania się podejrzliwie każdemu falującemu cieniowi wokół ogniska i wyobrażania sobie, że to coś więcej niż cień. Że to Niedźwiedzia Panna, ostrząca zęby i pazury, by kogoś rozszarpać.
Читать дальше