Próbował obrócić jej głowę w swoją stronę, ale gdy tylko dotknął jej twarzy, krzyknął i cofnął rękę. Policzek Catherine był szorstki i kosmaty, poczuł też zęby.
– Catherine, jeżeli tam jesteś, Catherine, staraj się z tym walczyć! – wrzasnął znowu.
– Jim, co ty wyprawiasz? – zapytała Susan. – Pochyl się, bo kark sobie skręcisz!
Przez wszystkie okna do wnętrza samolotu zdawały się wdzierać drzewa. Mark wciąż mamrotał „kurwa… kurwa… kurwa”, a Sharon modliła się do Allacha.
Catherine mnie nie słyszy, myślał Jim. Być może tam jest, ale po prostu mnie nie słyszy. Jest teraz zwierzęciem, nie istotą ludzką. Jak sprawić, by usłyszało cię zwierzę?
Nagle przypomniał sobie o wiszącym na szyi gwizdku, który dał mu Henry Czarny Orzeł. Podniósł go do ust i dmuchnął. Catherine nie zareagowała, więc dmuchnął ponownie tym razem mocniej.
Głowa dziewczyny gwałtownie zwróciła się w jego stronę a jej czarne oczy zmierzyły go tak wrogim spojrzeniem, że cofnął się odruchowo. Cień wokół niej zgęstniał.
– Catherine! – powtórzył Jim.
Na jej twarzy odmalował się cień zrozumienia.
– Co? Co się dzieje? – zapytała. Czerń jej oczu zaczęła się kurczyć, a cień zbladł i odpłynął w nicość, niczym spłukiwany w zlewie atrament. Catherine rozejrzała się dokoła i zobaczyła pnące się ku nim drzewa, a obok siebie Susan i Sharon z głowami między kolanami. – Co się dzieje? – krzyknęła. – Nie rozumiem, co się dzieje! Kim ja jestem?
– Głowa na dół! – wrzasnął do niej Randy. Jim odpowiedział:
– Jesteś Catherine, Catherine Biały Ptak!
Dziewczyna wpatrywała się w niego przez długą chwilę, a potem uniosła obie dłonie i dotknęła czoła, jakby nie mogła uwierzyć, że ta głowa i twarz naprawdę należą do niej.
– Jesteś Catherine Biały Ptak – powtórzył Jim. Teraz, nawet jeżeli mieli zginąć, przynajmniej dziewczyna umrze z pełną świadomością tego, kim jest i co się z nią stało.
Catherine odwróciła się do instrumentów, wyciągnęła przed siebie rękę i Jim ujrzał, że na tablicy zapalają się światła, a wskazówki zegarów powracają do dawnego położenia. Ale golden eagle zdawał się opadać coraz szybciej.
– Randy! – wrzasnął Jim. – Spróbuj uruchomić silniki!
Randy przerzucił dźwigienkę startera. Nic.
– Próbuj dalej, na rany Chrystusa! – krzyczał Jim.
Randy szarpnął przełącznik raz, potem drugi. I wtedy lewy silnik nagle zakaszlał, po chwili zawtórował mu prawy i wszyscy poczuli głęboką, przejmującą wibrację dwóch pracujących na pełnej mocy silników. Randy szarpnął za stery i samolot powoli zaczął dźwigać się w górę. Sharon krzyknęła, gdy gałęzie uderzyły po skrzydłach, a Mark wydał z siebie jęk przerażenia.
Jim chwycił Catherine za rękę, która była teraz ciepła i gładka, taka jaka powinna być, ona zaś oplotła jego dłoń palcami j wyszeptała:
– Gitche Manitou, uratuj nas.
Golden eagle przerwał się przez linię drzew, jego śmigła rozpyliły wokół strzępy liści i gałęzi. Wspinał się coraz wyżej i wyżej, aż w końcu wspiął się na taką wysokość, że ujrzeli porastający zbocze las Cibola, skrawek pustyni i majaczące na horyzoncie w bladopurpurowej mgiełce rozgrzanego powietrza góry Zuni.
– Nie wiem, co się u licha zdarzyło – mruknął Randy – ale mogę wam powiedzieć, że od dziś wierzę w Boga. Albo Allacha – dodał, odwracając się do Sharon. – Albo Gitche Manitou, nieważne.
– Ufff – sapnął Mark.
– Tylko tyle? – Randy dał mu kuksańca w żebra. – Jedno małe „ufff?
– Myślałem, że się zesram ze strachu.
John Trzy Imiona oczekiwał ich na smażącym się w słońcu lotnisku. Był drobnym, szczupłym Indianinem. Ubrany był w brązowy płaszcz, beżowe spodnie i brązowy, ozdobiony piórami kapelusz. Miał pomarszczoną twarz o delikatnej skórze, lecz w jego oczach lśniło zdecydowanie, a jego zachowanie wcale nie świadczyło o zniewieścialości.
– Jestem John Trzy Imiona – powiedział, ściskając dłoń Jima. – Słyszałem, że mieliście po drodze kłopoty. Czekały na was dwa wozy straży pożarnej i karetka.
– Powiedzmy, że najedliśmy się strachu – odparł Jim. Odwrócił się i spojrzał na Catherine, która pomagała Sharon wyładowywać bagaże. – Chciałbym wierzyć, że to już za nami, nie sądzę jednak, by tak było.
– Zaparkowałem samochód przed budynkiem – oznajmił John Trzy Imiona. – Ale może wolelibyście trochę tu odpocząć?
– Chyba możemy ruszać – stwierdził Jim. – Jak samopoczucie? – zapytał swoich towarzyszy.
– Jedźmy już – powiedziała Catherine. – Im prędzej dotrzemy na miejsce, tym lepiej.
Musnęła dłonią jego rękę. Wiedział, że bardzo chce mieć już tę podróż za sobą. Nie podziękowała mu za to, co zrobił w samolocie, ale nie musiała tego robić. Tylko oni dwoje dzielili tę chwilę. Jim poczuł się jej bliski i była tak piękna, że prawie się w niej zakochał.
– Uważaj, żeby doktor Ehrlichman nie zobaczył, jak spoglądasz na swoje uczennice – odezwała się Susan.
– Niby jak? Martwię się o nią, to wszystko.
– Nieprawda, nie wszystko.
– Susan…
– Żyjemy, tylko to się liczy – przerwała mu, biorąc go pod ramię. – Naprawdę sądziłam, że zginiemy, i nagle zrozumiałam, jak bardzo nie jestem na to przygotowana.
Zatrzymała się i pocałowała go. Tuż za nimi szli Mark i Sharon. Mark gwizdnął z aprobatą.
– Wypraszam sobie – mruknął Jim. – Nawet nauczyciele mają prawo do okazywania sobie uczuć.
Błękitny ford galaxy Johna Trzy Imiona stojący przed terminalem był wystarczająco obszerny, by ich wszystkich pomieścić.
– Pożyczyłem go z tutejszej szkoły Navajo. Powinien pan tam zajrzeć, panie Rook. Na pewno by się panu spodobało.
– Dlaczego nazywają pana John Trzy Imiona? – zapytał Mark, gdy tylko ruszyli w drogę.
– Ponieważ mam trzy imiona, ma się rozumieć.
– Jakie?
– „John”, „Trzy” i „Imiona”.
Mark przez dłuższą chwilę ze zmarszczonym czołem przetrawiał tę informację.
– Nabiera mnie pan, prawda? – powiedział w końcu.
John Trzy Imiona spojrzał na niego i roześmiał się.
– Nikt nie śmieje się głośniej od Navajo, kiedy udaje mu się oszukać białego człowieka – oświadczył.
Jim rozsiadł się wygodnie, wyjął spod koszuli gwizdek Henry’ego Czarnego Orła i obrócił go w palcach. To on uratował ich wszystkich, ale wciąż nie pojmował, w jaki sposób. Wyglądało na to, że cień towarzyszący Catherine zniknął, jednak nie wiadomo było, czy nie powróci. Podniósł gwizdek do ust i już miał w niego dmuchnąć, ale ujrzał, że Catherine spogląda na niego przytykając palec do warg.
– O co chodzi? – zapytał.
– Lepiej mu więcej nie przeszkadzać – odparła.
– Komu? O kim mówisz?
Catherine uniosła dłonie i zakryła nimi twarz, lecz spomiędzy rozstawionych szeroko palców widział jej oczy. Nie rozumiał, o co jej chodzi, ale miał wrażenie, jakby patrzył na kogoś podglądającego świat z innego wymiaru.
Opuścił rękę i wsunął gwizdek pod koszulę. Najwyraźniej czasem służył pomocą, a kiedy indziej wpędzał w tarapaty.
Susan pochyliła się i ujęła Jima za rękę. Być może dawała tym wyraz odrodzonemu uczuciu, a może po prostu cieszyła się z tego, że żyją. Jim był pewien jednego – za nic nie poleci do Albuquerque samolotem, przynajmniej nie razem z Catherine.
– Byliście już tu kiedyś? – zapytał John Trzy Imiona. – Myślę, że wiele spraw ujrzycie teraz w zupełnie innym świetle. Mieszkam tutaj od dwudziestu pięciu lat i byłem świadkiem ogromnych zmian. Wciąż jeszcze zbyt wielu ludzi utrzymuje się z zasiłków, jednak wcale tak bardzo nie odstajemy od wielkiego świata. Ale najważniejsze jest to, że zachowaliśmy nasz własny język i tożsamość narodową.
Читать дальше