– Tak? – zapytał Barney, opuszczając gazetę. – Coś jeszcze?
Dżentelmen Jack odetchnął głęboko jak człowiek, który jest zły na samego siebie.
– Tak naprawdę, panie Blitzboss, nie wiem, co zrobić.
– Nie wiesz, co zrobić? W związku z czym?
– Chodzi o diamenty, proszę pana. I o Pana Boga. I o to, do kogo należy diament, kiedy już zostanie znaleziony.
– To proste – odparł Barney. – Zgodnie z prawem, diament należy do człowieka, na którego działce został znaleziony.
– Niezależnie od tego, kto by go znalazł, proszę pana?
– Oczywiście.
Zapanowała dziwna cisza i po chwili Dżentelmen Jack zapytał:
– Jeżeli pewien człowiek posiada kopalnię diamentów i w tej kopalni znajduje się diament, który nigdy nie został wykopany, to do kogo on wtedy należy, proszę pana?
– Jack, obojętnie, czy diament zostanie wykopany czy nie, i tak należy do niego.
– Nawet jeśli ten człowiek nie ma pojęcia o jego istnieniu, proszę pana?
Barney odłożył na bok „Morning Post" i wstał. Podszedł do drzwi, przy których stał Dżentelmen Jack. Ręce włożył do głębokich kieszeni swojego szlafroka i wpatrywał się teraz bacznie w twarz Dżentelmena Jacka. Ten Ndebele był sześć cali wyższy od Barneya i wyraźnie unikał jego spojrzenia. W końcu uśmiechnął się głupawo, jakby z lękiem.
– Co się stało, Jack? – zapytał Barney szeptem.
– Nic, panie Blitzboss. Wszystko jest w najlepszym porządku. Potrzebowałem tylko objaśnień, proszę pana. Prawnych objaśnień, ma się rozumieć. I moralnych. To wszystko. To wszystko, proszę pana. Tak jest napisane w Piątej Księdze Mojżeszowej, proszę pana, że prawa należy bezwzględnie przestrzegać. Ale żeby postępować zgodnie z prawem, trzeba je znać.
– Jesteś pewien, że wszystko w porządku? Wyglądasz, jakby coś cię dręczyło.
– Jestem pewien, proszę pana.
Barney patrzył przez chwilę na Dżentelmena Jacka, następnie wrócił na swoje miejsce i wziął do rąk gazetę.
– Wiesz co, Jack, kiedy byłem dzieckiem i potem nastolatkiem, sam nie wiedziałem, czego chcę od życia, od otaczających mnie ludzi, od siebie samego. Teraz zarabiam bardzo dużo pieniędzy i dokładnie wiem, co chcę robić, oraz jak się do tego zabrać.
Z przesadną dokładnością złożył gazetę, po czym powiedział, nie podnosząc wzroku:
– Pragnę zostać wyłącznym właścicielem kopalni diamentów w Kimberley. Chcę zostać członkiem klubu Kimberley nie po to, by się jeszcze wzbogacić. Zostanę nim, gdyż będę tak majętny i potężny, że będą mnie po prostu musieli przyjąć. Chcę być szczęśliwy i pragnę mieć dużo dzieci. Chcę odnaleźć też swoją religię, gdyż porzuciłem ją, przenosząc się tutaj, do Kolonii na Przylądku. Starałem się o niej zapomnieć, wymazać ją z pamięci.
– Rozumiem, proszę pana. Barney usiadł.
– A co u ciebie, Jack? – zapytał. – Wiesz, czego chcesz od życia?
Jack wpatrywał się uparcie w swój kapelusz, tak jakby odpowiedź na to pytanie wypisana była na szarej jedwabnej wstążce.
– Chcę dobrze kierować ludźmi, proszę pana. Chcę dobrze wypełniać swoje obowiązki, to wszystko.
– Jesteś pewien?
– O niczym innym Murzyn nie może marzyć, panie Blitzboss.
– Twoje pragnienia są śmielsze niż pragnienia większości Murzynów. Dużo śmielsze.
– Wiem, proszę pana.
– W takim razie w porządku. Najważniejsze, że to rozumiesz. A teraz wracaj do kopalni i zabierz się do naprawy tych maszyn wyciągowych.
– Tak, proszę pana. Jeszcze jedno, proszę pana. W holu czeka jakiś dżentelmen. Nazywa się Ransome.
– Biały?
– Tak, proszę pana.
– Dlaczego nie powiedziałeś wcześniej? Biały człowiek czekał cały ten czas na zewnątrz, a ty zawracałeś mi głowę tą bezsensowną gadaniną o prawnych objaśnieniach?
– Przepraszam, panie Blitzboss. Barney zacisnął gniewnie usta.
– Masz szczęście, że jeszcze u mnie pracujesz – syknął. – Wyjdź do niego natychmiast i poproś. I przeproś, że musiał czekać. Wiesz, czego chce?
– Nic nie mówił, proszę pana. Ale to duchowny, proszę pana. Ma koloratkę i czarną sutannę, proszę pana.
– No dobrze. A teraz ruszaj po niego.
– Tak, proszę pana. Dziękuję.
Po jednej czy dwóch minutach rozległo się nieśmiałe pukanie do drzwi. Barney zawołał:
– Proszę wejść! – i mały, zakurzony mężczyzna w czarnej sutannie wszedł do pokoju i zdjął kapelusz, z którego posypał się kurz.
– Pan Blitz? – zapytał drżącym, młodzieńczym głosem.
– Zgadza się. Barney Blitz. A pan nazywa się Ranso-me. Przepraszam, że mój pracownik kazał panu tak długo czekać. Nie miałem pojęcia, że był pan za drzwiami.
– Ja, to znaczy, nic nie szkodzi. Czekanie sprzyja medytacji, prawda? Bardzo przepraszam za ten kurz. Dzień był taki upalny, a ja jechałem w pośpiechu. Przyjechałem z Klipdrift.
– Proszę usiąść – zaprosił Barney. – Może napije się pan herbaty?
– Chętnie. Zaschło mi w gardle, zupełnie jak dzieciom izraelskim podróżującym przez pustynię. – Specjalnie położył akcent na „dzieciach izraelskich".
Barney podniósł głowę.
– Do czego pan zmierza, panie Ransome? Pan Ransome poczerwieniał.
– Przepraszam. Nie chciałem być nieuprzejmy. Chciałem w ten sposób podkreślić różnice, które nas dzielą. Chodzi mi o to, że ja jestem anglikaninem, a pan, no cóż, Żydem.
– I to trzeba podkreślać? – zapytał Barney ostrym tonem.
– Nie jestem pewien. Pomyślałem sobie tylko, że zanim panu powiem, po co tu przyjechałem, powinniśmy obaj wiedzieć, na czym stoimy.
Barney zadzwonił mosiężnym dzwonkiem na służącego. Następnie założył ręce na piersiach i z niekłamanym zainteresowaniem przyglądał się panu Ransome. Pan Ransome chwycił w rękę jakąś nitkę widoczną na poręczy jego krzesła i niemalże w tej samej chwili zdał sobie sprawę, że niszczy materiał i to w dodatku w obecności pana domu. Zmieszał siei wyprostował. Zacisnął pięści i zarżał cichutko jak koń Barneya, Alsjeblieft w zimny lipcowy poranek.
– Przyjechałem, żeby porozmawiać z panem o Natalii Marneweck – powiedział pan Ransome. – Nie wiem dlaczego tak uważam, ale wydaje mi się, że ona lepiej ma się bez pana. Niech mi pan wybaczy tę szczerość. Lecz przez te sześć lat nie zapomniała o panu, nie do końca, choć próbowała. I zanim wyjdzie za mąż za swojego nowego narzeczonego, Coena Boonzaiera, o którego sstnienm pan przypuszczalnie wie, uznałem, że stosowne byłoby zapytanie pana, czy żywi pan jakieś… hmm, jakieś uczucia w stosunku do niej.
– Czy to ma być żart, panie Ransome? – zapytał Barney. – Bo jeśli tak, to jest naprawdę w bardzo złym guście.
– Żart? – zdziwił się pan Ransome. Jego uszy wydawały się bardzo czerwone w blasku porannego słońca, gdzieniegdzie widać też było pod skórą purpurowe żyłki. – Dlaczego, do licha, miałbym opowiadać takie żarty i to właśnie panu, którego ledwie znam.
– To ja oczekuję wyjaśnień.
– Panie Blitz – zaprotestował pan Ransome. – Co tydzień odwiedzam pannę Marneweck. Jest to kobieta o niezwykłym uroku osobistym, a w dodatku o niezwykłym harcie ducha, delikatna i głęboko religijna. Większość ludzi uważa ją za kobietę upadłą, od czasu gdy poczęła i urodziła nieślubne dziecko. Lecz nawet jeśli upadła, podniosła się znowu, a zawdzięcza to swojej prostocie, uczciwości i miłości Boga.
Barney podrapał się w zamyśleniu po policzku. Jak w kalejdoskopie widział wszystkie te chwile, które spędził w domku Mooi Klip, te noce w skrzypiącym, mosiężnym łóżku, pocałunki, szepty i spacery po wysuszonych drogach Kimberley, kiedy to słońce piekło niemiłosiernie, a kurz nie dawał spokoju. Myślał o torcie weselnym, o szczęściu, o wspólnych planach. Myślał o śniadaniu, które wylądowało na podłodze, i o Joelu.
Читать дальше