Kiedy zdjął kalesony i stał tak przed nią nagi, zdał sobie sprawę z tego, że być może ona się go boi. Boi się nie tego, że ją uderzy czy wykorzysta. Być może boi się po prostu jego ambicji, tego, że jest Żydem, jego rosnącej pewności siebie w świecie, który był jej obcy i w którym źle się czuła.
Częściowo miał rację. Sara została wychowana w Kolonii, w tradycyjnej angielskiej rodzinie. Była zachwycona, kiedy Barney poprosił ją o rękę, przemierzając przedtem pięć tysięcy mil. Podniecała ją perspektywa zamieszkania w wytwornym dworku, usytuowanym tuż obok kopalni diamentów, lecz bardzo szybko spostrzegła, że rzeczywistość okazała się zupełnie inna i nie była spełnieniem jej marzeń. Życie w Kimberley było trudne, samotne i pełne wyrzeczeń. Barney był co prawda bogaty, lecz po co być bogatym, kiedy nie można sobie nic kupić, nie można pójść do teatru ani na wystawne przyjęcia, nie można wybrać się na polowanie i nie można snuć podniecających intryg towarzyskich, które tak urozmaicały życie. Co to za życie bez podwieczorku o piątej, bez tańców po kolacji, bez statków parowych taty, które przywoziły londyńską modę? Jak mogła się obyć bez potraw, do których przyzwyczaiła się w Durban, i bez opery? Jakże tęskniła za wieczornymi rozmowami z matką przy gorącej czekoladzie i miętowym ciastku.
Czuła się wyobcowana i Barney też stawał się jej coraz bardziej obcy. Widziała, jak rozmawiał z liczącymi się dealerami diamentów, takimi jak Harold Feinberg, i z oddanymi swej pracy geologami, takimi jak Edward Nork. Widziała jak, rozkazywał trzydziestu zabłoconym Murzynom pracującym na działkach diamentonośnych braci Blitz, trzymającym w rękach kilofy i łopaty. Był częścią tego dziwnego i surowego świata, którego Sara bała się, i wiedziała, że nigdy do niego nie przywyknie.
W dodatku stał teraz przed nią nagi i obserwował ją z tym dziwnym wyrazem twarzy, którego zupełnie nie rozumiała. Jej twarz też była dla niego zagadką. Było coś jeszcze, co podkreślało jego inność: penis z obciętym napletkiem, znak miłości Bożej.
– Wolałabym dzisiaj spać sama – powiedziała Sara. – Proszę cię… Nie masz nic przeciwko temu?
– Nadal uważasz, że Nareez ma rację? – zapytał Barney.
– Nie wiem. Wszystko mi się pomieszało. Chcę być sama. Muszę wszystko przemyśleć.
Barney usiadł na brzegu łóżka. Sara z podciągniętym pod szyję prześcieradłem odsunęła się od niego.
– Saro, coś jest nie w porządku między nami, prawda? – zapytał łagodnie Barney.
– Co miałoby być nie w porządku?
– Nie wiem. Tego właśnie próbuję się dowiedzieć. Zaczynam myśleć, że przestałaś mnie kochać. Czasami wydaje mi się, że nigdy mnie nie kochałaś.
– A ty mnie kochasz? – szepnęła Sara.
– Oczywiście. Wiesz o tym.
– I jesteś pewien, że nie kochasz nikogo innego? Dziewczyny o imieniu Natalia?
Barney położył dłoń na jej ramieniu, lecz zaprotestowała, gdy próbował przyciągnąć ją do siebie.
– Jesteś moją żoną, Saro, i to jest najważniejsze.
– Naprawdę? Kiedy mężczyźni uganiają się za Murzynkami w Durban, ich żony wcale im nie przeszkadzają.
– Ja nie jestem taki. Poza tym przecież ciebie kocham.
Sara poprawiła się na łóżku i uważnie mu się przyjrzała.
– Jesteś pewien? Kochasz mnie i tylko mnie?
– Przecież nie okłamywałbym ciebie.
– Przysięgnij – domagała się. – Przysięgnij na Biblię, że kochasz tylko mnie.
Barney uniósł rękę i dotknął jej włosów.
– Czy muszę przysięgać na Biblię, abyś uwierzyła, że cię kocham?
– Jeżeli naprawdę mnie kochasz, to nie powinieneś się wahać.
W sypialni zrobiło się nagle duszno i piekielnie gorąco, tak przynajmniej wydawało się Barneyowi. Pościel pachniała jeszcze olejkiem piżmowym bengalskiej niani. Wstał, podszedł do okna i otworzył je nieco szerzej.
– Składałem uroczystą przysięgę w kościele i w synagodze – powiedział. – Nie mam zamiaru ciągle tego powtarzać i nie możesz tego ode mnie wymagać. Kocham cię i nic więcej nie musisz wiedzieć.
– Ach tak – powiedziała Sara niespodziewanie oschłym tonem, tak jakby dowiedziała się właśnie, że jeden ze służących wziął sobie dwa worki cukru, nie pytając wcale o pozwolenie. – W takim razie Nareez miała rację.
– Na miłość boską! – rozgniewał się Barney. – Jak długo jeszcze będę musiał wysłuchiwać, co ta stara kwoka ma do powiedzenia?
Sara wyplątała się z pościeli i jak strzała ruszyła prosto do szafy. Zdjęła z wieszaka swój długi biały szlafrok, czyniąc przy tym dużo hałasu.
– Co robisz? – krzyknął Barney. – Tylko dlatego, że nie chcę, żeby jakaś…
– Wcale nie o to chodzi – wybuchła Sara, kierując się w stronę drzwi i otwierając je z takim hukiem, z jakim zamknęła je przed chwilą Nareez. – Chodzi o miłość, zaufanie i troskę o mnie. Nie masz pojęcia, jak obco i okropnie się tu czuję. Już teraz jestem nieszczęśliwa, a minęły dopiero dwa dni. Nie próbowałeś mnie nawet pocieszyć, nie starałeś się, abym poczuła się tu jak u siebie w domu. Bez przerwy na mnie krzyczysz, na mnie i na Nareez. Uważam, że zachowujesz się podle i nie mam zamiaru zostać tu ani chwili dłużej.
– Saro…
– Nie mam zamiaru cię słuchać. Nienawidzę cię! – Mówiąc te słowa, ruszyła boso po korytarzu, popłakując przy tym jak duszek litujący się nad sobą samym.
Barney stał przez chwilę nieruchomo, wpatrując się w otwarte drzwi. Po chwili zamknął je. Westchnął ciężko. Po raz pierwszy od długiego czasu miał ochotę się napić. Usiadł na brzegu łóżka, oparł brodę na dłoniach i popadł w zadumę. Zastanawiał się, jak radzi sobie Mooi Klip i czy Pięter urósł od ostatniego razu.
Położył się po stronie Sary, lecz długo nie mógł zasnąć. Obudził się o piątej nad ranem. Miał sen, że Dżentelmen Jack pobrudził błotem jego nowe dywany. Wstał i uklęknął przed oknem, przez które widać było zawieszoną w powietrzu ognistą kulę słońca. Z większym niż zwykle skupieniem odmówił schach ris, modlitwę poranną.
Dwa dni później, w piątek wczesnym popołudniem, rozmawiał z Haroldem Feinbergiem. Obaj byli po trzygodzinnym spotkaniu z tłustymi, dobrze ubranymi prawnikami Rosę Innes Diamond Mining Company, z którymi negocjowali kupno sześciu działek. Zazwyczaj Joel brał udział we wszystkich negocjacjach, jednak tego dnia ciśnienie baro-metryczne spadło, a niebo od północy pochmurniało i szarzało, na domiar złego dokuczliwe kurzawy szalały po stepach. W dni takie jak ten Joel nie wychodził ze swojego apartamentu w tylnej części Vogel Vlei. Leżał przy zasłoniętych zasłonach i zmagał się z potwornym bólem.
Nie pomagała mu wówczas ani whisky, ani morfina. Skurcze mięśni wzmagały się niczym ataki dzikiej bestii. Kiedy usłyszał, że jeden z Murzynów został zaatakowany i poturbowany przez lwicę, tylko się roześmiał.
– Lwy dobierały się do mnie ze sto razy.
W czasie spotkania Harold wyglądał na zmęczonego. Miał lekką nadwagę, narzekał też, że serce szamoce się mu w piersiach jak słoń tańczący w węgierskim balecie.
– To przez pracę – narzekał, choć Joel domyślał się, że prawdziwą przyczyną była ładna młoda Francuzka z Na-tal, dziewczyna, która jemu samemu kiedyś się podobała, a którą widział ostatnio na głównej ulicy z Haroldem, a potem w Woodhouse Restaurant przy kolacji.
Około trzeciej Barney doszedł do porozumienia z prawnikami Rosę Innes. Stanęło na tym, że firma braci Blitz kupi cztery działki za siedemdziesiąt pięć tysięcy funtów, gwarantując sobie jednocześnie prawo do nabycia dwóch pozostałych za dwa tygodnie. Prawnicy podali im ręce, zimne i nieprzyjemne w dotyku jak indycze pazury, po czym wyszli. Harold podszedł do swojego biurka z żaluzjowym zamknięciem, które znajdowało się w rogu pokoju, wyjął butelkę brandy i nalał sobie do dużego kieliszka.
Читать дальше