– Z powrotem do Vogel Vlei, szefie? – zapytał Michael, strzelając z bata.
– Tak. – Barney był wyraźnie zdenerwowany. Po chwili zagadał do woźnicy. – Michaelu?
– Tak, proszę pana, szefie.
– Czy słyszałeś ostatnio o jakimś diamencie?
Michael gwizdnął na konie, które posłusznie skręciły, wykonując przy tym pół obrotu.
– O diamencie, szefie? O jakimś szczególnym diamencie, szefie?
– Zgadza się. O jakimś szczególnym diamencie.
– Coś tam słyszałem, szefie.
Barney oparł się wygodnie i skrzyżował nogi, starając się wyglądać na odprężonego.
– Coś słyszał, Michaelu? Czy ktoś mówił ci o olbrzymim diamencie? Dużym jak jajo orła?
– Pan też coś słyszał, szefie.
– Słyszałeś coś więcej? Nie wiesz, kto go znalazł, albo gdzie?
– Nie wiem, proszę pana. Ale słyszałem, że ktoś płaci, żeby to się nie rozeszło.
– I nie wiesz kto?
Michael kazał koniom jechać wzdłuż Main Street i wkrótce minęli wszystkie biura, domy i przybudówki, w których mieściły się sklepy. Dzień był przeraźliwie nudny.
– Gdybym wiedział, kto to jest, szefie, byłbym już pod jego drzwiami i prosił o pieniądze w zamian za trzymanie języka za zębami. Nie dlatego, że pan mi źle płaci, szefie. Pan płaci najlepiej w całym Kimberley.
Barney milczał. Starał się przypomnieć sobie coś, o czym dowiedział się dwa, trzy dni temu. Jedno słowo, kilka słów. Miał przeczucie, że zdarzyło się coś niezwykłego i komuś zależało na tym, żeby się o tym nie dowiedział.
Joel wstał już z łóżka, kiedy Barney wrócił do Vogel Vlei, ale był nadal w złym humorze. Kazał sobie przynieść herbatę, po czym odesłał ją z powrotem, bo była zimna, i nie dostał biszkoptów. Leżał teraz rozwalony na kanapie, lewą nogę położył na stosie poduszek, popijał whisky prosto z butelki i mruczał coś sam do siebie, tak jakby komuś wygrażał.
Barney wszedł do pokoju i od razu skierował się ku oszklonym drzwiom. Idąc po indyjskim dywanie, nawet nie spojrzał na Joela. Scena, którą zobaczył, przypominała jeden z zaczarowanych krajobrazów namalowanych przez Claude'a Lorraine'a: dwaj Murzyni przy pracy, z motyką w ręce wyrównywali duży teren, który Barney przeznaczył na wybieg dla koni. W powietrzu unosił się delikatny, upajający zapach, który po wielu latach zawsze będzie mu się kojarzył z Afryką. Słońce padało na zakurzone bruzdy i odbijało się od uniesionych motyk Murzynów. Barney słyszał też odległe głosy rozmawiających ze sobą mężczyzn.
– Twoja żona układa włosy przed zejściem na kolację – obwieścił Joel ochrypłym głosem.
– Nie! – zachichotał.
– Nieprawda. Jeszcze ich nie układa. To znaczy później będzie układać. Teraz je myje.
Barney zamknął drzwi.
– Ile już wypiłeś? – zapytał obojętnym tonem.
– Proporcjonalnie do skonsumowanego przeze mnie wcześniej proszku Dovera, prawie nic. To dopiero druga butelka, jeśli koniecznie chcesz wiedzieć. Pierwszą prawie całą zwymiotowałem.
– Daj mi ją – powiedział Barney, wyciągając rękę. Joel przycisnął butelkę do piersi i energicznie potrząsnął głową.
– Nie twój biznes, braciszku.
– Dobra – zgodził się Barney. – Ale jeżeli masz zamiar pić, wracaj do swojego pokoju. Nie chcę, żebyś tu leżał i robił z siebie przedstawienie.
– Przedstawienie? Ja? – zaprotestował Joel.
– Ruszaj na górę – powiedział Barney.
– I ty to nazywasz przedstawieniem? Dobre sobie! Przecież cały dom już wie, że wyrzuciłeś Nareez ze swojej sypialni, że ty i Sara spaliście tutaj ze sobą najwyżej jeden raz! Przedstawienie! Dobre sobie!
– Wynoś się! – warknął Barney.
– Idę – oznajmił Joel. – Już sobie idę. Ale gdybym był tobą, nie rozgłaszałbym wszystkim o swoich kłopotach osobistych. Naprawdę! Co sobie służba pomyśli, kiedy słyszy te kłótnie i bójki na górze?
– Wynoś się stąd, zanim cię kopnę.
Na chwiejnych nogach, kuśtykając i wędrując od jednego mebla do drugiego, chwytając się po drodze kremowego gzymsu przy kominku, dotarł w końcu do schodów. Barney szedł kilka kroków za nim.
– Jesteś głupi, rozumiesz? – dyszał Joel, stojąc przy schodach. – Takiego skończonego idioty jak ty jeszcze nie spotkałem.
Potem chwycił się poręczy obiema dłońmi i zaczął się powoli wspinać na drugie piętro. Barney, zaciskając usta z gniewu, frustracji i zwykłej rozpaczy, stał przy schodach i obserwował Joela, nie ruszając się z miejsca, nawet nie próbując mu pomóc. Najgorsze było to, że chciał to zrobić, chciał wbiec na schody i podać mu rękę, chciał mu pokazać, że mimo wszystko ciągle jeszcze byli braćmi, narodzonymi z tej samej matki i wychowanymi w tej samej kamienicy na Clinton Street. Joel wgramolił się w końcu na górę i przechylał się teraz niebezpiecznie przez barierkę. Miał tak dziwaczny wyraz twarzy, że przypominał ulepioną z gliny chimerę.
– Słyszysz mnie, głupku?! – krzyknął. – Nie powinieneś obnosić się ze swoimi niepowodzeniami osobistymi! – Powiedziawszy te słowa, poczłapał do swojej sypialni. Po drodze potknął się i wpadł na przykryty płótnem kufer stojący w korytarzu.
Barney wszedł na pierwszy stopień, gotowy pospieszyć za nim, lecz spuścił tylko głowę i zawrócił. Zbyt wiele razy szedł za Joelem, gdy się pokłócili, i doskonale wiedział, na co go było stać, kiedy był pijany oraz nafaszerowany prochami. Nawet jeśli Barneyowi udało siego uspokoić i porozmawiać o dzielących ich różnicach, Joel i tak zapominał o wszystkim następnego dnia. Przy śniadaniu siedział blady jak ściana, prawie się nie odzywał i jadł tylko suche grzanki, walcząc z nasilającym się głodem narkotycznym oraz kacem. Doktor Tuter, który przychodził co dwa, trzy tygodnie ze swoją zniszczoną, brązową, skórzaną torbą i zardzewiałym stetoskopem, za każdym razem szeptał Barneyowi do ucha, że to prawdziwy cud, że Joel jeszcze żyje.
Gdy Barney szedł przez hol, natknął się na Michaela idącego szybko w jego stronę w swoich dużych pantoflach.
– Panie Blitz?
– O co chodzi, Michaelu?
– Ktoś na pana czeka, szefie. W kuchni.
– W kuchni? Jak to w kuchni? Kto to jest?
Michael zawahał się przez chwilę, po czym spojrzał ukradkiem na schody.
– Stary przyjaciel, proszę pana – powiedział tajemniczym tonem.
– Stary? – zdziwił się Barney, lecz kiedy spojrzał na Michaela, domyślił się, kto to może być. – Prowadź – powiedział szorstko.
Michael odwrócił się zaraz i poczłapał w kierunku pomieszczenia dla służby.
– Jeszcze jeden dziwny dzień, szefie – zauważył.
– Tak – zgodził się Barney, nie wiedząc nawet z czym.
Czekała na niego przy zawalonym naczyniami kuchennym stole. Siedziała nieruchomo na drewnianym krześle, jak gdyby pozowała do obrazu. Przez firanki w oknach wpadały do kuchni promienie słoneczne, więc bardzo wyraźnie widział jej postać, elegancki płaszcz podróżny i mały modny kapelusz. Światło w kuchni było tak ostre, że Barney miał wrażenie, jakby oglądał ją przez łzy.
– Natalio – powiedział, wychodząc jej na spotkanie i ujmując za dłonie. Pocałował ją w palce, następnie pochylił się i pocałował ją jeszcze raz w policzek, który był miękki jak dawniej i pachniał lekko piżmem.
– Słyszałam, że się ożeniłeś? – zaczęła odważnie.
– Tak – odparł. Odsunął na bok cynową tarkę do sera i pół główki czerwonej kapusty, po czym usadowił się na brzegu kuchennego stołu. – Ożeniłem się w Durban. Z Angielką.
Читать дальше