Wtedy po raz pierwszy Barney zrozumiał sposób myślenia Cecila Rhodesa.
Na początku marca, pod koniec swojego urlopu, sir Thomas Sutter popłynął parowcem „Ągamemnon" w powrotną drogę do Londynu, a Joel zaczął kuśtykać, podpierając się tylko jedną kulą. Barney był prawie zakochany w Sa-rze, do tego stopnia że nie wyobrażał sobie dnia bez spotkania z nią albo chociaż wysłania do niej listu; a kiedy już się z nią widział, to jechali na konną przejażdżkę, a potem wracał do hotelu Natalia w nastroju zadowolenia i zarazem frustracji. Pewnego wieczoru, kiedy wrócił z Khotso, poszedł do łazienki i zaczął się wściekle onanizować, aż poczuł na rękach wytrysk spermy. Powinien był iść do jakiejś dziwki, ale nie chciał. Nie miał ochoty na obcowanie z inną kobietą, pragnął tylko Sary. Położył się później na łóżku, czując się pusty i zaspokojony i obserwował biegające po suficie jaszczurki, żyjące w swoim odwróconym do góry nogami świecie, w którym nieznane było uczucie winy i samotności.
W końcu zaczynały kończyć się pieniądze. Sir Thomas Sutter wziął za operację i rehabilitację tylko 150 funtów, ale 200 funtów trzeba było zapłacić za szpital, a resztę pochłonęły rachunki hotelowe. Rano, jedenastego marca, Barney musiał pojechać do Khotso i powiedzieć Sarze, że wyjeżdża do Kimberley.
Był gorący i słoneczny dzień, ale w oddali, nad Oceanem Indyjskim, zebrały się niebieskoczarne burzowe chmury i błyskawice zaczęły dotykać powierzchni wody.
– Czy jeszcze się zobaczymy? – zapytała Sara zduszonym głosem. – Kiedykolwiek?
Barney skinął głową.
– Wrócę, jeżeli będziesz tego chciała. Ale teraz muszę wyjechać, żeby pilnować swoich spraw.
– Cóż, spodziewam się, że uda mi się być dzielną – powiedziała Sara, uśmiechając się z trudem.
Złożyła ręce i przeszła kilka kroków ogrodową ścieżką, po czym odwróciła się i spojrzała na niego z bólem.
– Musisz? – zapytała. – Czy naprawdę musisz?
– Przykro mi – powiedział Barney.
– Och! – zawołała i jej oczy wypełniły się łzami. – Och, Barney.
Wziął ją za rękę.
– Nie ma innego wyjścia. Muszę wracać do Kimberley.
– Ale mogłabym pojechać z tobą.
– Ty? Do Kimberley? Czy masz pojęcie, co to za miejsce?
– Wiem jedynie, że ty tam będziesz. Beze mnie.
– To skupisko wariatów. Wszędzie panuje brud, brakuje świeżej wody. Brakuje żywności. Towarzystwo handlarzy diamentów, prostytutek i pijanych kopaczy.
– Aleja ciebie kocham – zapiszczała.
Barney objął ją ramieniem i przytulił jej twarz do swojego ramienia.
– Muszę wracać, Saro. To wszystko. Jeżeli nie pojadę, to równie dobrze będę mógł sobie kupić bilet do Nowego Jorku i ponownie zabrać się do krawiectwa. A tam na pewno nie będziesz chciała ze mną pojechać.
– Nie będę chciała? – zapytała wyzywającym tonem. Jej oczy były pełne łez.
W oddali zagrzmiało. Wydawało się im, że to Zulusi uderzają dzidami w swoje tarcze, wydając przy tym wojenne okrzyki: uSuthu! uSuthu!
– Daj mi trochę czasu – poprosił Barney. Spojrzała mu prosto w oczy.
– Ty mnie również. Nie znajdziesz sobie innej, prawda? Nie dbam o prostytutki. To jeszcze mogłabym znieść. Ale nie następną narzeczoną.
– Narzeczoną?
Policzki Sary zaróżowiły się.
– Zakładam, oczywiście, że…
Barney złapał ją za rękę i przytrzymał w swej dłoni, mocno, bezpiecznie i ciepło.
– Saro – powiedział. – Jesteś z rodu Sutterów. Spójrz na ten dom, spójrz na jego otoczenie. Nie możesz ożenić się z kimś takim jak ja. Wiem, że nie przywiązujesz wagi do tego, że jestem Żydem, ale ja nawet nie jestem bogatym Żydem. Prawdę mówiąc, to nie mam już własnej działki.
– Barney, to wszystko nie ma żadnego znaczenia. Co mają do rzeczy pieniądze?
Opuścił głowę i spojrzał na swoje ręce.
– Chciałbym, żeby tak było. Ale boję się, że tak nie jest. Przykro mi, Saro. Trochę cię okłamałem, bo dobrze mi było w twoim towarzystwie. Nie, teraz kłamię. Uwielbiałem przebywać w twoim towarzystwie. Myślę, że cię kocham. Ale małżeństwo z tobą to niezbyt dobry pomysł. Nie miałabyś koni, służby, strojów. Nie mógłbym otoczyć cię zbytkiem, do jakiego przywykłaś. To byłby błąd.
– Rozumiem – powiedziała Sara takim tonem, że Barney pojął, iż wcale nie chce się z tym zgodzić.
– Wrócę – powiedział Barney. – Obiecuję. Kiedy zarobię trochę pieniędzy, a klnę się na Boga, że zarobię, wtedy wrócę.
– Kiedy?
– Nie wiem. Zaczynam od zera.
Bardzo starała się opanować, ale nie potrafiła. Spojrzała na Barneya, łzy ciekły jej po policzkach, i zdołała jedynie wykrztusić:
– Niech to nie trwa zbyt długo. Mogą mnie ożenić z kimś innym. I jeżeli tak się stanie, jeżeli przyjedziesz zbyt późno, to nie zniosę tego.
Zaczęło padać. Ścieżki Khotso pokryły się plamkami wielkości jednopensowej monety – angielskiej jednopen-sówki z głową królowej na jednej stronie i z Brytanią na drugiej. Barney szybko pocałował Sarę w usta – były słone od łez i wilgotne od deszczu.
Jechali nie spiesząc się i dotarli do Kimberley w połowie maja. Na równinie kwitły kwiaty i powietrze było chłodniejsze i bardziej orzeźwiające. Przez cztery dni podróży nie odzywali się do siebie. Barney był zajęty myśleniem o Sarze, którą zostawił w Durban, i o Mooi Klip, która musiała urodzić już dziecko. Mam dziecko – myślał – i nawet nie wiem, czy to chłopiec, czy dziewczynka. Nawet nie wiem, czy żyje.
Nawet nie wiem, czy żyje Mooi Klip.
Byli zaskoczeni głębokością Wielkiej Dziury. Kiedy dojechali do wschodniego krańca kopalni, zobaczyli olbrzymie mrowisko z setkami kopaczy. Każdy z nich z olbrzymią i niegasnącą energią pogłębiał dziurę, kopał jamy, usypywał pagórki z ziemi, uderzał kilofem i windował urobek do góry. Stalowe linki, które łączyły dno kopalni z powierzchnią, zawieszone były na trzech wyciągarkach: najwyższa z nich obsługiwała środek działki, a dwie dolne wyciągały żółtą ziemię wydobywaną na krańcach. Tych metalowych linek było tam mnóstwo, świeciły w popołudniowym słońcu jak gigantyczna pajęczyna.
– Mogliśmy być częścią tego – powiedział Barney bardziej do siebie niż do Joela. – Mogliśmy być bogaci.
– Ale nie jesteśmy – burknął Joel. – A więc zmywajmy się stąd.
Barney strzelił z bata i woły pokonały ostatnie jardy, które dzieliły ich od domu. Edward Nork siedział w skarpetach na werandzie, próbując zeszyć podarte spodnie. Zapuścił długą rudawą brodę, która sprawiła, że wyglądem przypominał pustelnika. Na nosie miał okulary w drucianej oprawie.
– Święty Boże w niebiosach! – zawołał, odkładając szycie. – Wróciliście! I ty, Joelu, w dobrym zdrowiu! Przynajmniej mam nadzieję, że tak jest!
Joel zszedł z wozu i pokuśtykał w kierunku werandy.
– Nie jestem zdrowy, Edwardzie. Czuję się podle. Muszę podpierać się laską. Ale ciągle żyję, jeżeli to miałeś na myśli.
Barney odprowadził woły do zagrody i Edward poszedł za nim.
– Obawiam się, że nie utrzymałem domu w odpowiednim porządku. Nie jestem zbyt dokładny, jeżeli chodzi o sprzątanie – wyjaśnił.
– Najważniejsze, że mieszkałeś w nim i miałeś oko na dobytek – powiedział Barney.
Z pomocą Edwarda, Barney zdjął z wołów uprząż i podprowadził je do koryta, żeby napiły się wody.
– Czy masz trochę paszy? – zapytał.
– Myślę, że trochę zostało.
Читать дальше