Edward Nork zostawił mu kartkę na stole w kuchni: „Jestem pijany, ale można mnie znaleźć w barze u Doddsa". Barney przeczytał, sprawdził, czy było coś napisane na odwrocie, po czym kartkę zmiął. Edward tyle ostatnio pił, że Barney nie zdziwiłby się zbytnio, gdyby któregoś dnia znalazł go nieżywego w rowie. Wiedział, że Edward nie popadł w alkoholizm ot tak sobie. Cena diamentów utrzymywała się od wielu już lat na niskim poziomie, a życie w Kimberley stawało się coraz bardziej dokuczliwe i samotne. Tereny diamentonośne o powierzchni trzydziestu jeden stóp nie przynosiły wysokich zysków. Kopalnie diamentów często zalewane były przez ulewne deszcze, kiedy indziej znowu wysuszało je prażące słońce. Wielka Dziura była teraz tak głęboka i niebezpieczna, że powodzie, które powodowały obsunięcia i zapadanie się terenu, stawały się codziennie przyczyną śmierci czy dotkliwych obrażeń jednego lub dwóch kopaczy. Setki śmiałków porzucało obecnie swoje działki, ponieważ praca była zbyt ciężka jak na otrzymywane zyski. Inni znowu dochodzili do wniosku, że nic już nie znajdą, bo na ich działce diamenty już się skończyły, więc wyjeżdżali, zanim zniesiony został przepis ograniczający liczbę działek przypadających na jedną osobę.
Łatwo było dojść do przekonania, że diamenty skończyły się. Każdy dzień to ciężka praca, błoto, zmęczenie i samotność, a nie zawsze było wystarczająco dużo pieniędzy na powrót do rodzinnego kraju. Nie znaczyło to oczywiście, że w mieście Kimberley nic się nie działo. Cegły i ulepszone materiały budowlane docierały tu z Durban i Kapsztadu wraz z żelaznymi, nowoczesnymi balkonami. Klub Kimberley był teraz imponującą budowlą z czerwonej cegły, żelazne pręty zdobiły werandy, a w mahoniowe drzwi wstawiono ozdobne szyby. Na drugim piętrze znajdowała się sala bilardowa z dachowymi okienkami. Efekt psuł jedynie rdzewiejący dach z blachy falistej, lecz w Kolonii na Przylądku gontowe dachy były rzadsze niż diamenty.
Stanął też nowy hotel The Kimberley Pałace oraz nowy dom publiczny z łazienkami i brązowymi, aksamitnymi zasłonami z frędzelkami. Powstało wiele nowych barów, był nawet tor wyścigowy z drewnianymi ławkami, gdzie w soboty odbywały się różnego rodzaju wyścigi. Ścigające się konie rzadko przewyższały sprawnością Alsjebliefta. Zakładano się przeważnie o nie oszlifowane diamenty albo o działki. Joel chodził tam, kiedy tylko mógł, mimo że Barney i zawsze sprawdzał, ile ze sobą brał pieniędzy. Joel liczył się z tym, że wkrótce będzie musiał przekazać Barneyowi prowadzenie ksiąg i pozwoli mu stać się wyłącznym właścicielem ich konta w banku.
Trzeba jednak przyznać, że Kimberley w dalszym ciągu było prymitywnym, niecywilizowanym miasteczkiem, zamieszkanym głównie przez mężczyzn. Nawet najdrobniejsze luksusowe przedmioty, takie jak pędzle do golenia z borsuczego włosia czy perfumowane mydła były prawie nie do zdobycia i nie było tam nic do roboty oprócz picia, hazardu, kopania diamentów i chodzenia do łóżka z prostytutkami. Na Barkly Street znajdowała się mała biblioteka, ale prawie wszystkie książki opowiadały o bohaterskich czynach natchnionych Brytyjczyków. Można tam było również wypożyczyć czasopisma naukowe, które Edward określał mianem „szmat bez żadnej wartości". Działało również amatorskie kółko teatralne, lecz Barney nie miał ochoty zapisać się, bo wiedział, że Agnes Knight była jednym z jego członków i że zaręczyła się niedawno z głównym aktorem, wysokim Australijczykiem o falistych, złocistych włosach i nosowym, cienkim dyszkancie. Nazywał się Robert Joy.
Cztery lata temu Joel stracił działkę numer 172 na rzecz Dottie Evans. Od tego czasu sprzedawano ją już trzy albo cztery razy, a Dottie Evans, która cierpiała z powodu braku kontaktów towarzyskich, wyjechała z Kimberley do Kapsztadu, żeby tam przyjść do siebie. Joel ciągle jeszcze utykał na jedną nogę, łamało go w kościach, kiedy powietrze stawało się wilgotne lub kiedy zmieniał się kierunek wiatru, chociaż czuł się już o wiele lepiej. Pracował u Harolda Feinberga w charakterze urzędnika. Haroldowi tak dobrze się teraz powodziło, że postawił murowane biuro przy głównej ulicy, a na górze mieściła się pracownia z oknami wychodzącymi na północ. Zatrudniał siedem osób. Byli to przeważnie Żydzi z londyńskiego East Endu.
Koń Barneya, Alsjeblieft, zmuszał swojego właściciela do codziennej przejażdżki. W miejscowym slangu nazywano ją „galopowaniem przez pagórki", a polegała na tym, że Barney jeździł od jednej działki do drugiej i kupował od górników surowe diamenty. Każdego dnia, o szóstej rano, Alsjeblieft zaczynał kopać w ogrodzenie i robił to tak długo, aż Barney go osiodłał. Koń był łatwy w prowadzeniu i z wielką ochotą ruszał w dobrze sobie znaną trasę, którą pokonywał już ze swoim poprzednim właścicielem.
Starsi kopacze znali więc Alsjebliefta, a wkrótce zawarli też znajomość z Barneyem. Zawsze ubierał się tak samo, zakładał biały kapelusz, marynarkę przepasaną paskiem, kolorowe spodnie w kratę oraz wygodne buty. Wszędzie był gorąco witany i szybko nauczył się spełniać rozmaite oczekiwania górników. Przynosił wiadomości, roznosił plotki, czasami przywoził ze sobą tytoń oraz whisky albo francuskie karty do gry. Jeżeli do Kimberley dotarła jakaś nowa piosenka z Kapsztadu, to uczył się jej na pamięć i śpiewał każdemu napotkanemu górnikowi.
Te cztery lata „galopowania przez pagórki" pomogły mu przezwyciężyć ból po utracie Mooi Klip oraz wytrwać w zamiarze osiągnięcia bogactwa. Było mu to bardziej potrzebne niż słowa otuchy ze strony Joela czy też wspaniałe wizje, które roztaczał przed nim Edward. Stracił swoją niedoszłą żonę oraz syna, ale poznał mężczyzn, którzy przecież zostawiali wszystko – żony, dzieci, domy – i to właściwie tylko po to, żeby zniszczyć swoje zdrowie w kopalniach Kimberley czy w wodach rzeki Vaal. Spotkał mężczyzn twardych i przygnębionych, małomównych i takich, którzy mieli ochotę rozmawiać z nim przez całą noc. Nie był w stanie policzyć tych wszystkich ognisk, przy których siedział, tych wszystkich dłoni, które ściskał. Stał się cierpliwy i dowcipny, ale przede wszystkim nauczył się być wyrozumiałym. Pewien górnik opowiadał mu przez trzy godziny o swojej ukochanej żonie Fanny, z którą mieszkał w małym murowanym domku w Streatham, w południowej Anglii. A później, podczas następnej wizyty ten sam kopacz, przyznał się, że zabił Fanny i zbiegł do Afryki Południowej.,,Nie wiesz, jak to jest, kiedy się kocha kogoś, a później traci" – powiedział do Barneya.
Barney nigdy z nikim się nie sprzeczał. Nauczył się nie kłócić z ludźmi, od których kupował diamenty. Dosyć mieli kłopotów z tubylcami, pogodą, ze swoimi działkami, na których próbowali coś znaleźć. Od Barneya oczekiwali jedynie słów otuchy oraz przyzwoitej zapłaty za kamienie, jednej czy dwóch piosenek i nieco alkoholu. Nie chcieli słuchać o problemach Barneya, o tym że ma czteroletnie dziecko, którego prawie nie widuje.
Barney nie płacił dużo za diamenty; cztery albo pięć szylingów mniej niż inni handlarze, ale za to zawsze płacił na czas, był uczciwy i dlatego wszyscy górnicy go lubili. Był jednym z nich, zwykłym człowiekiem zmagającym się z przeciwnościami losu. Często sprzedawali mu swoje najlepsze diamenty po niższych cenach tylko dlatego, że czasami udawało mu się ich rozśmieszyć albo zaśpiewać im refren piosenki Kwiaty Loch Rannoch. Ze względu na jego akcent szczególnie dobrze wychodziły mu piosenki szkockie. Musiał grać, tak samo jak Agnes i Robert Joy w bożonarodzeniowym przedstawieniu Romea i Julii, które wystawiono w kościele. Różnica polegała tylko na tym, że Barney musiał to robić każdego dnia, być zawsze w dobrym humorze, występować w deszczu, na wietrze, w czasie suszy i kiedy muchy oblepiały jego ciało jak rodzynki ciasto. Na tym polegała jego praca.
Читать дальше