Barney poklepał Alsjebliefta po mokrym boku.
– Właśnie zaczynam zdawać sobie z tego sprawę.
Barney skierował się do Klipdrift. Deszcz zaczął ustawać, a niebo pokryło się białymi, okazałymi chmurami. Dotarł do brzegów rzeki Vaal, a nad Kaap Plato zaczęło zachodzić słońce. Wieczorne powietrze wypełniło się brzęczącymi owadami. Zatrzymał się przy pierwszym z brzegu domu górniczym – długim budynku w angielskim stylu. Dach pokryty był słomą, a ściany gliną; i zapytał siedzącą na schodach kobietę, czy nie wie, gdzie mógłby znaleźć Griąua.
Milcząco wskazała na północną część osiedla. Barney uniósł kapelusz i pojechał we wskazanym kierunku. Blado-niebieskie niebo odbijało się w kałużach stojących na ciemnej błotnistej drodze, przez co wyglądała jak upstrzona kawałkami rozbitego lustra. Gdzieś ktoś grał na harmonijce Różę Irlandii.
Domy Griąua, podobnie jak pozostałe, były wąskie i pokryte strzechami. Wyglądały jednak jakby trwałej. Prawie wszystkie były ogrodzone i większość miała ogródki warzywne ze starannie przygotowanymi grządkami. W jednym z ogródków stał nawet strach na wróble – smutna, dziwaczna figura wypchana słomą.
Barney zobaczył Mooi Klip, zanim ona go ujrzała. Szła bosymi nogami po błotnistej drodze, trzymając dziecko w przewieszonym przez ramię nosidełku z indyjskiej bawełny. Szła w kierunku rzeki Vaal, pawdopodobnie po to, żeby się umyć albo przynieść wody. W ręce trzymała duży gliniany dzban. Barney zsiadł z konia i podążał za nią, prowadząc Alsjebliefta na wodzach.
Nagle zabłysnęło słońce i oświetliło stojące dookoła domy. Barney zbliżył się do dziewczyny i najdelikatniej jak potrafił zawołał:
– Mooi Klip!
Mooi Klip zawahała się i odwróciła głowę, a kiedy ujrzała Barneya, stanęła w błocie ulicy, przycisnęła rękę do policzka i patrzyła na niego, jak gdyby nie był realną postacią, ale sennym widziadłem. Na niski murek z gliny, który znajdował się obok Mooi Klip, wskoczył kot – przybłęda i obserwował ich z zaciekawieniem.
– Barney – powiedziała. – Nie wierzyłam, że kiedykolwiek znów cię zobaczę.
– Nazwałaś go Pięter – powiedział Barney, starając się, żeby głos mu nie zadrżał. – Czy mogę go zobaczyć?
Mooi Klip rozwiązała nosidełko z indyjskiej bawełny i ostrożnie wyjęła z niego Pietera. Miał dopiero trzy tygodnie, był rudy, kruchy i maleńki, a jego paluszki zaciskały się w piąstki, jak gdyby chciał złapać coś, czego nie mógł dosięgnąć. Barney wyciągnął ręce, a Mooi Klip pozwoliła mu wziąć dziecko po raz pierwszy w ramiona.
– Jest taki mały – powiedział Barney bez tchu.
Mooi Klip skinęła głową i wzruszyła ramionami. Barney trzymał Pietera na rękach, głaskał go po delikatnych, ciemnych włoskach i ledwo mógł powstrzymać się od płaczu. To był jego syn, jego maleńkie dziecko, urodzone przez kobietę, którą kochał najbardziej na świecie.
– Joel czuje się już lepiej – powiedział Barney, przełykając ślinę, która ledwo przedostała się przez zaciśnięte gardło. – Sporo wycierpiał w drodze do Durban. Ale przeżył i zoperowali go. Może chodzić, ale musi podpierać się laską.
Mooi Klip nic nie odpowiedziała, ale odwróciła głowę. Barney powiedział:
– To nie była moja wina, Natalio.
– Nie. To nie była twoja wina. Ale tak naprawdę, to wcale nie chciałeś się ze mną ożenić, prawda?
– Nie rozumiem, o co ci chodzi.
– Barney, kochałeś mnie, ale nigdy nie byłam dla ciebie odpowiednią kobietą. Dziewczyna z plemienia Griqua. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, prawie nie umiałam mówić po angielsku. Jak mógłbyś przedstawić mnie, czarną dzikuskę, swoim przyjaciołom z towarzystwa albo Agnes Knight?
– Agnes Knight? Była dla mnie niczym. Spójrz na dziecko, które urodziłaś. Pieter Blitz. Moje pierwsze dziecko.
– Pieter Marneweck.
– Proszę?
– On nazywa się Pieter Marneweck. Nie Blitz. Nigdy nie byliśmy małżeństwem.
– Ależ Natalio, on jest moim synem. Ponadto teraz możemy wziąć ślub. Już nic nie stoi na przeszkodzie.
Mooi Klip ostrożnie odebrała Pietera od Barneya. Ostatni promień słońca dotknął jej kręconych włosów i zapalił iskierki w oczach.
– Przykro mi, Barney. To już nie ma sensu. Był czas, kiedy myślałam, że wszystko się ułoży. Nauczyłeś mnie nie tylko angielskiego. Nauczyłeś mnie, że każdy na tym świecie ma swoje miejsce i moje miejsce nie jest przy tobie.
– Co mam zrobić? – zapytał Barney. Poczuł w gardle narastające dławienie.
– Dasz sobie radę beze mnie.
– Ale jak?
– Żyłeś beze mnie, odkąd zabrałeś Joela do Durban. A ja żyłam bez ciebie. To było łatwe. Trzeba jedynie zrozumieć, że ból towarzyszy człowiekowi przez całe życie.
– A co z Pieterem?
– Możesz go widywać, kiedykolwiek zechcesz. Zawsze tutaj będę.
Barney spuścił głowę.
– A co z tobą? – zapytał miękko.
– Dam sobie radę – odpowiedziała Mooi Klip. Barney zaczerpnął powietrza w płuca.
– Chcę ci coś powiedzieć. Jesteś dla mnie najukochańszą osobą na tym kontynencie. Kocham cię bardziej niż kogokolwiek na świecie. To jest dla mnie nie do zniesienia, że stoję tutaj obok ciebie i wiem, że cię nie mogę mieć. Chciałbym znaleźć się w twoich ustach i kierować słowami, które do mnie wypowiadasz. Na miłość boską, Natalio, jak możesz być taka obca? Czy naprawdę za mną nie tęskniłaś? Czy już nic do mnie nie czujesz? Czy nie możesz pojąć, że oprócz ciebie nic dla mnie się nie liczy?
– Chcesz, żebym znowu zamieszkała z Joelem? – zapytała Mooi Klip, unosząc do góry brwi.
– Natalio, to już nigdy się nie powtórzy, mogę ci to obiecać.
– Zdarzyło się raz, może zdarzyć się i drugi.
– Natalio… Uśmiechnęła się.
– Nie nazywasz już mnie Mooi Klip? Ładny kamień. Błyszczący diament, który znalazłeś w błocie, a potem odrzuciłeś.
Barney spojrzał na wieczorne niebo.
– Nie wiem, co powiedzieć – wykrztusił przez zaciśnięte gardło.
– Nic nie mów. Nie teraz. Przyjedź znowu, kiedy będziesz mógł. Przywieź swojemu synkowi prezent. Nie zamykam się przed tobą, Barney. Ciągle ciebie kocham. Ale czas jest nieodpowiedni, a ty jesteś niegotowy.
– Przywiozłem prezent – powiedział Barney i wyjął z kieszeni skórzany woreczek z surowymi diamentami, które otrzymał od kopacza z kopalni De Beers.
Mooi Klip otworzyła ostrożnie woreczek i popatrzyła na klejnoty szeroko otwartymi oczami. Następnie powiedziała:
– Nie, będziesz ich potrzebował. Nie możesz.
– Zabierz je – nalegał. – Pewnego dnia będą warte tysiąc razy więcej niż teraz. Możesz na nich polegać, nawet wtedy, kiedy zawiodą cię ludzie.
Z wysiłkiem dźwignął się na siodło i dotknął palcami ronda kapelusza.
– Co za idiotyczna sytuacja – powiedział. – Kochani cię i muszę odjechać z niczym.
Barney szarpnął wodzami i Alsjeblieft zawrócił i ruszył ulicą, mijając chaty, domy pokryte cynową blachą i do połowy wybudowane bungalowy z drewna. Po chwili koń skręcił na południe, chociaż Barney nie dał mu żadnego znaku, żeby to zrobił, i poniósł go wzdłuż rzeki Vaal, w kierunku najbliższego osiedla górniczego pod wierzbami.
– Powiem ci coś, Alsjebliefcie – wymamrotał Barney. – Naprawdę wierzę, że wiesz, dokąd idziesz.
Koń zaczął się przedzierać przez wysoką trawę, zostawiając światła Klipdriftu daleko za sobą. Barney zagwizdał melodię, którą usłyszał od wędrownego grajka na ulicach Durban. Piosenka nazywała się: Czy już nigdy nie powró cisz?
Читать дальше